31 lipca 2010

4. "Raz Merlinowi brodę cięli"

Scorpius siedział na kanapie w Pokoju Wspólnym Ślizgonów i podrzucał w górę kostkę Rubika, którą przed paroma chwilami ułożył. Nie wiedział dlaczego, ale czuł dziwny sentyment do tej zabawki. Podobała mu się i była świetną pomocą w pozbywaniu się stresu.
- Co to? – zapytał Zabini, chwytając w locie kostkę i, przeskakując przez oparcie sofy, klapnął tyłkiem tuż obok przyjaciela. Gonzales był nieco mniej pobudliwy, więc obszedł mebel dookoła i spokojnie usiadł w fotelu, zakładając nogę na nogę.
- Kostka Rubika – powiedział Malfoy, drapiąc się niegroźnym końcem różdżki po brodzie.
- Hę? – spytał Zabini, obracając przedmiot w dłoni. Kiedy doszedł do tego, że poszczególne partie mogą się przekręcać wydał z siebie dźwięk zachwytu:
- Ty! Ale bajer!
- Ta… oddawaj – warknął Scorpius, wychylając się nieco w lewo i wyrywając koledze swoją własność. Podrzucił ją w górę i kiedy złapał schował do kieszeni szaty, ukrywając przed zafascynowanym wzrokiem Damiana.
- Skąd to masz? – Spytał Jose, obracając swoją różdżkę w palcach.
- Dostałem od kogoś, ale nie pamiętam od kogo i w jakich okolicznościach – odpowiedział Malfoy, unosząc obie brwi do góry i spoglądając na Gonzalesa.
- Bajeranckie! – zawołał Zabini i przysunął się do przyjaciela. – Pokaż jeszcze raz!
- Spadaj, Zabini – syknął Malfoy i Damian z powrotem usiadł na swoim miejscu, łypiąc niezadowolony na Scorpiusa.
- Jak dziecko – skwitował Jose, przestając kręcić różdżką kółka i spoglądając na coś ponad głowami kolegów. Do Scorpiusa doleciały okrzyki, których dokładnie nie rozumiał, bo się nie przysłuchiwał. Obrócił głowę i spojrzał ponad prawym ramieniem na rozgrywającą się nieopodal scenę. Dwóch Ślizgonów kłóciło się o coś zawzięcie, a po kilku sekundach zaczęli się popychać.
- Oho, chyba muszę wstać – powiedział Scorpius, podnosząc się niespiesznie ze swojego miejsca. Wyjął z kieszeni spodni swój „magiczny patyk” i ruszył w kierunku bijących się już kolegów.
- Panowie – rzekł, stając nad nimi. Oni jednak albo go nie usłyszeli, dopingowani przez swoich znajomych, albo zwyczajnie „olali ciepłym moczem”, jak miał w zwyczaju mawiać młody pan Malfoy. – Czy to zawsze musi tak wyglądać? – spytał wywracając oczami. Jeden z bijących się chłopaków, wysoki i rudy, wymierzył temu drugiemu mocny cios, powalając go na ziemię. Już chciał do niego podejść i zacząć okładać niemal nieprzytomnego chłopaka, kiedy Malfoy machnął różdżką i powiesił Ślizgona w powietrzu do góry nogami.
Rudzielec jeszcze chwilę machał rękami, młócąc bezsensownie powietrze, a Malfoy w tym czasie sprawdził stan zdrowia tego drugiego.
- Zabini, zabierz go do Skrzydła – polecił przyjacielowi, a kiedy Damian wraz z Jose zniknęli w lochach, podtrzymując słaniającego się na nogach kolegę z Domu Węża, Scorpius zwolnił zaklęcie. Nie pofatygował się jednak, aby opuścić „wojownika” spokojnie na podłogę, czego skutkiem było mocne tąpniecie. Rudy bezwładnie opadł na posadzkę, obijając sobie barki.
- Pogięło cię? – spytał, podnosząc się do pozycji siedzącej i rozsmarowując ramię.
- To ja się pytam czy cię pogięło? – Młody Malfoy podszedł do niego i kucnął przed nim, machając różdżką na lewo i prawo. – Posłuchaj mnie… - Blondyn zawiesił głos spoglądając sugestywnie na mieszkańca jego domu.
- Paul.
-… Paul. Jesteś na moim terytorium, a ja nie życzę sobie takich wybryków jak ten przed chwilą. Zrozumiano? – spytał, od niechcenia celując w niego różdżką w ten sposób, jakby zrobił to nieumyślnie.
- Jasne – odpowiedział niepewnie rudzielec, spoglądając na koniec „magicznego patyka” Malfoya wycelowanego w niego.
- Dobrze, że się rozumiemy – uśmiechnął się Scorpius i wyciągnął rękę w stronę Paula, pomagając mu wstać. Kiedy oboje znaleźli się na prostych nogach, Scorpius położył rękę na ramionach kolegi i, trzymając w tej dłoni różdżkę, zamachnął nią w kółeczko. – A co byś powiedział, Paul… gdybym poprosił cię o wstąpienie… do mojej osobistej ochrony? – spytał, spoglądając na rudowłosego z uniesionymi brwiami. Prawdę mówiąc nie spodziewał się, aby Paul mu odmówił. Jego wzrok utkwiony był w końcówce różdżki blondyna, która wycelowana była świadomie czy mniej świadomie w jego rozporek.
- Nie widzę w tym problemu – odpowiedział Rudy, patrząc niepewnie na Scorpiusa.
- No, to witaj w ekipie. – Uśmiechnął się Scorpius, klepiąc kolegę w ramię. Jego wzrok bezwiednie powędrował na zegar stojący na kominku. – Weasley da mi wykład – mruknął niezadowolony, zauważając, że spóźnił się na patrol już pół godziny. Zacisnął usta w wąską linię i odsunął się od Paula, kierując się w stronę wyjścia z lochów.

*

Perspektywa Rose

„Wyspa Perłowa to jedna z największych wysp na Oceanie Spokojnym. Swą nazwę zawdzięcza małżom, które raz w roku są wyrzucane przez wodę, a perły z nich -  uznawane za najlepsze perły świata - sprzedawane są na aukcjach za naprawdę spore pieniądze.
Wyspa słynie z pięknych, malowniczych krajobrazów, które często bywają natchnieniem malarzy oraz Akademii Magii – jednej z bardziej prestiżowych szkół w świecie czarodziejów, której absolwenci zostają często odkrywcami czy podróżnikami. ”

Od niechcenia odwróciłam wzrok od czytanej książki. Kiedy McGonagall powiedziała o konkursie organizowanym przez Akademię na Perłowej Wyspie postanowiłam się o niej czegoś dowiedzieć. To było nawet dziwne, że nic nie wiedziałam na ten temat, zazwyczaj byłam jedną z lepiej poinformowanych osób w szkole.
- Kurde blaszka - mruknęłam, uświadamiając sobie, że od pół godziny powinnam patrolować korytarze zamku. Zrzuciłam książkę z kolan i sięgnęłam po sweter wiszący na krześle. Zarzuciłam go na głowę, zasłaniając sobie widok i ruszając w stronę drzwi. Niestety nie przewidziałam, że na drodze stanie mi kant łóżka Shi. Uderzyłam się w mały palec u stopy.
- Ała! – pisnęłam, podnosząc nogę i łapiąc się za stopę. Nie założyłam jeszcze butów, więc uderzenie przyprawiło mnie o mocny ból.
Zaczęłam skakać na jednej nodze, kompletnie nic nie widząc przez sweter, aż w końcu z okrzykiem przerażenia runęłam na podłogę.
- Rose! – Do dormitorium weszła Shila i sądząc po wybuchu śmiechu, który nastąpił chwilę później,  musiałam wyglądać naprawdę zabawnie.
- Pomóż mi! – jęknęłam, starając się wyswobodzić ze swetra, który jak na złość owinął się mocniej wokół mojej szyi i nie chciał mnie wypuścić.
- Dobra, nie ruszaj się – powiedziała Shila przez śmiech. Szarpnęła za koniec materiału, co tylko spowodowało zaciśnięcie go na mojej krtani.
- Ała! Udusisz mnie! – zawołałam, chwytając za rękaw i rozluźniając ucisk na gardło.
- Przepraszam – mruknęła, robiąc jakiś ruch i wyswobadzając mnie z uścisku morderczego swetra. Czym prędzej odrzuciłam materiał na bok i popatrzyłam na niego ze zgrozą. Shila zaśmiała się widząc moją minę i przysiadła na krawędzi łóżka. Po chwili na jej kolana wskoczył biały pers z błękitną obróżką na szyi i zawieszką w kształcie płatka śniegu. Shila podrapała kota za uszami, a ten, mrużąc powieki, zamruczał słodko, pompując przednimi nóżkami uda dziewczyny.
- Idę bez swetra – powiedziałam, wciskając na stopy szkolne pantofle.
- Zmarzniesz – stwierdziła spokojnie Japonka, zajmując się swoim zwierzęciem, które coraz bardziej domagało się pieszczot.
- Chrzanić to – odpowiedziałam, wstając z podłogi i sprawdzając krawędzie spódniczki w poszukiwaniu różdżki. Zawsze wkładałam ją za spódnicę, gdyż ta nie miała kieszeni. – I tak jestem już spóźniona – dodałam, upewniwszy się, że „magiczny patyk” spoczywa na swoim miejscu. Ruszyłam w stronę drzwi i zbiegłam do Pokoju Wspólnego. Przebiegłam przez tłumek ludzi tam zgromadzonych i wybiegłam na korytarze zamku, kierując się w umówione miejsce.
Właściwie to nie sądziłam, aby Malfoy jeszcze na mnie czekał. Kto jak kto, ale on do cierpliwych i wyrozumiałych raczej nie należał. Raczej? Nie… na pewno. Jakie było moje zdziwienie, gdy po dotarciu na piętro drugie ujrzałam opierającego się lewą ręką o ścianę Ślizgona. Miał spuszczoną głowę i ubrany był w pełną szatę szkolną z naszywką swojego domu na piersi.
Kiedy usłyszał moje kroki podniósł spojrzenie i wyprostował się, patrząc na mnie ironicznie.

*

Kiedy dobiegł na miejsce odetchnął, bo Weasley jeszcze nie było. Cieszył się, że nie będzie musiał wysłuchiwać jej wywodów na temat spóźniania się, ale nie zamierzał jej odpuścić. Chcąc nie chcąc, on dotarł pierwszy i wyszło na to, że to ona się spóźnia, więc kiedy zobaczył ją w korytarzu postanowił trochę ją zbesztać. Nie liczyło się, że sam przyszedł dopiero pół minuty wcześniej. Ważne było, że w jej oczach to ona się spóźniła.
Uśmiechnął się najbardziej jadowicie, jak tylko umiał i wyprostował się lustrując ją spojrzeniem. Miała na sobie mundurek szkolny, ale bez swetra. Spódniczka opadała miękko na jej uda, a ona sama schylała się, układając dłonie na kolanach i dysząc ciężko. Musiała biec większą część drogi.
- Weasley, nie uczono cię, że nie powinno się spóźniać? – zapytał.
- Nie mów mi, że sam jesteś punktualny – odpowiedziała, wyprostowując się i podpierając jedną ręką pod bok. Skrzywiła się i podeszła do ściany, opierając się o nią czołem. Nie czuła się najlepiej, jej żołądek dziwnie się skurczył.
Scorpius spojrzał na wciśniętą za krawędź spódnicy na plecach różdżkę i uśmiechnął się kpiąco.
- Uważaj, żebyś sobie siedzenia nie przypaliła – powiedział uśmiechając się wrednie.
- Nie musisz się o to martwić – odpowiedziała, uspokajając nieco oddech. Wyprostowała się i  poprawiła różdżkę, upewniając się, że niczego sobie nie przypali. – Ty zachodnie skrzydło i lochy, a ja wschodnie – powiedziała, obracając się na pięcie.
- Dlaczego ja zawsze patroluję lochy? – zapytał, zmuszając ją tym samym do przystanięcia i obejrzenia się na niego. Stał oparty lewym ramieniem o ścianę, z założonymi na piersiach rękami.
- Bo ty tam mieszkasz? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, krzywiąc się, że musiała udzielić oczywistej w jej mniemaniu odpowiedzi. Poza tym Rose rzadko zapuszczała się w tamte tereny. Oprócz lekcji Eliksirów, prawie w ogóle nie chodziła do lochów. Czuła się tam, jakby ściany miały za chwilę się zbliżyć i zmiażdżyć ją. Lochy to zimne, ciemne i wilgotne miejsce i tylko tacy oślizgli Ślizgoni mogli czuć się tam swobodnie.
- Ale takim sposobem ja zawsze sprawdzam więcej miejsc niż ty. To niesprawiedliwe – powiedział, uśmiechając się złośliwie.
- O, wybacz, że to ja muszę powiedzieć ci tą prawdę życiową, ale życie jest niesprawiedliwe, Malfoy – rzekła, dobitnie akcentując ostatnie wyrażenie. Już miała się obrócić, ale znowu pokrzyżował jej plany.
- I tak nie zgadzam się, żeby po raz kolejny patrolować lochy. Ty je weź – powiedział, od niechcenia wpatrując się w obraz wiszący niedaleko niego.
Rose coraz bardziej się irytowała. Od czterdziestu minut powinni patrolować korytarze zamku, a tymczasem kłócą się, kto ma iść do lochów. To bardzo dziecinne. Dodatkowo denerwował ją fakt, że tylko ona się irytowała. Malfoy zdawał się mieć ubaw z tej niedorzecznej wymiany zdań i niedbale opierał się dalej o ścianę, nawet nie kryjąc uśmiechu.
- Więc pójdziemy tam razem – powiedziała, odwracając się pospiesznie i kierując się w stronę schodów.
- Sama tam pójdziesz! – zawołał za nią, odwracając się w przeciwną stronę.
Jako, że Rose była osobą, do której musiało należeć ostatnie słowo, jakie by ono nie było,  schodząc na dół wykrzyknęła jeszcze: „Cytrynowe żelki!” i czym prędzej zniknęła za zakrętem, by zniechęcić młodego Malfoya do wypowiedzenia swojego zdania.
Scorpius zacisnął mocniej szczęki. On również należał do tych, którzy lubią, gdy to ich słowo jest ostatnie, więc „cytrynowe żelki” Rose, choć nad wyraz śmieszne, nieco go zirytowały. Ruszył w przeciwną stronę niż panna Weasley z mocnym postanowieniem, że to rudowłosa sprawdzi lochy i choćby zaczęła go błagać, nie wejdzie tam. Chociaż widok błagającej na kolanach Weasley musiałby być ciekawy, uśmiechnął się złośliwie, przemierzając puste o tej porze korytarze.

*

- Głupi Ślizgon. Oślizgły, wredny gad – szeptała Rose, odważnie schodząc po schodach prowadzących do Lochów. Scorpius stał niedaleko i przyglądał się jej z rozbawieniem. Wyglądała na nieco przerażoną perspektywą spędzenia najbliższej godziny samotnie w ciemnych i zimnych lochach.  Ale kto by się tym przejmował? No przecież, że nie on.
Weasley skręciła w lewo, postanawiając sprawdzić najpierw korytarze, które mniej więcej znała. Jednak w bladym świetle pochodni ściany lochów wyglądały całkowicie inaczej niż za dnia. Skrzywiła się i objęła ramionami, żeby trochę się ogrzać. Shila miała rację, bez swetra Rose marzła.
Przeklęła w duchu swoją głupotę. Powinna była się przebrać: założyć spodnie, bluzę. Przynajmniej nie telepałaby się tak z zimna.
Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz skruszy sobie zęby, jeśli jeszcze trochę się potrzęsie. Przeszło jej, kiedy zauważyła czyjś cień na ścianie.
- Kto tam? – spytała, starając się nie zabrzmieć jak przestraszona myszka. Cień odwrócił się i wyglądało, jakby patrzył w  jej stronę. – Malfoy, jeśli to ty, to przysięgam, że cię zgładzę. – Rozejrzała się dookoła, przełykając głośno ślinę. Sięgnęła za siebie po różdżkę. Cień rzucił się do ucieczki, a po korytarzu dało się słyszeć stukot butów.
Odwróciła się, wciągając powietrze. Uspokoiła szybko bijące serce i przymknęła powieki, chcąc skupić się na krokach i przyłapać tego, kto o godzinie pół do dwunastej w nocy nie spał, lecz urządzał sobie nocne spacery. Poprzysięgła też w duchu, że jeżeli tym kimś okazałby się Malfoy, strojący sobie z niej żarty, to da mu popalić.
Wyraźnie słyszała podwójne kroki, jakby to dwie osoby biegły, a także czyjś cichy chichot. Uniosła brew do góry i poszła w kierunku, skąd dochodziły odgłosy. Zobaczyła na ścianie dwa cienie, sądząc po czynnościach, które robili, był to chłopak i dziewczyna. Rose zagryzła dolną wargę, obserwując cień otwieranych drzwi. Zakochana para wskoczyła do jakiejś sali. Weasley wzięła głęboki wdech i ruszyła w stronę drzwi, chcąc przerwać nocną schadzkę zakochanych.
Nie zrobiła nawet trzech kroków, kiedy poczuła mocne szarpnięcie za łokieć. Pisnęła przerażona, uderzając plecami o ścianę. Różdżka wypadła jej z wrażenia.
- Zostaw ich. – Usłyszała. Spojrzała na Malfoya, który był sprawcą jej kilkusekundowego zatrzymania się serca.
- Jezu! Nie rób tak nigdy więcej! – warknęła wściekle, uderzając go pięścią w ramię. Sapnęła i rozejrzała się za swoją różdżką.
- Nie jestem Jezusem – odpowiedział, patrząc spokojnie jak Rose schyla się, bierze coś z podłogi, a za chwilę prostuje się.
- Tu ci wierzę – odpyskowała, poprawiając spódniczkę. – I niby czemu mam im nie przeszkadzać? Złamali regulamin, powinni znajdować się w swoich dormitoriach.
- Weasley, jak myślisz, w jakim celu tam weszli? – zapytał Scorpius, unosząc jedną brew do góry. Rose spojrzała na niego niepewnie i jakby z niedowierzaniem. Uśmiechnął się tylko jednym kącikiem ust i pokiwał głową, dokładnie wiedząc, o czym pomyślała. Rozchyliła delikatnie usta.
- Nie – szepnęła.
- A tak – odpowiedział. – I założę się, że nie chciałabyś ich nakryć w tej sytuacji.
- A ty niby skąd wiesz, co robią? – zapytała. Spojrzał na nią tak sugestywnie, że niemal od razu zapłonęła rumieńcem i odwróciła wzrok, sprawiając, że miał ochotę zaśmiać się na cały głos.
- No, oczywiście możesz wejść i sama się przekonać.
Weasley, mała dziewica, zachichotał w myślach, przyglądając się jak speszona czerwieni się po same cebulki włosów i unika jego spojrzenia. Przygryzła dolną wargę i zatrzęsła się z zimna. Mimo nikłego światła, zauważył gęsią skórkę na jej ramieniu.
- Dobra, w takim razie ja wracam do siebie, a oni… - spojrzała niepewnie w stronę drzwi - … jak skończą to pewnie pójdą spać. I po kłopocie. – Wzruszyła ramionami, powracając do swoich normalnych kolorów. Odwróciła się pospiesznie i, trzęsąc się z zimna, ruszyła w kierunku wyjścia z lochów. 
- I na pewno nie chcesz się przekonać, co robią? – zapytał, zaśmiewając się po cichu.
- Wal się, Malfoy – odpowiedziała, nie zaszczycając go spojrzeniem. Zniknęła za zakrętem i nie mogła usłyszeć cichego, niemal niesłyszalnego brzdęku. Usłyszał je natomiast Scorpius.
Spojrzał na podłogę, gdzie połyskiwał kawałek jakiegoś metalu. Zmarszczył brwi i, wiedziony wrodzoną ciekawością, schylił się po – jak się okazało – srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie serca. Ułożył serduszko na dłoni i przejechał po nim kciukiem, uśmiechając się złośliwie.
Weasley, Weasley, zacmokał cichutko i schował łańcuszek do kieszeni spodni. Odwrócił się z zamiarem pójścia do swojego dormitorium. Kiedy przechodził obok komnaty, w której wcześniej zniknęła „zakochana para” usłyszał głośne pojękiwanie. Zaśmiał się głośno, słysząc dochodzące z sali dźwięki i kucnął, przytykając oko do dziurki od klucza. Był strasznie ciekaw, któż to tak hałasował. Gdyby wiedział, mógłby robić sobie żarty z tych osób, albo wykorzystać tę wiedzę jako element szantażu.
Wystawił delikatnie język, przygryzając go i utkwił wzrok w plecach chłopaka, który poruszał się rytmicznie w przód i w tył, kochając się z siedzącą na ławce dziewczyną. Nie czuł się skrępowany faktem, że podglądał czyjeś miłosne uniesienia. Sami są sobie winni. Wiedzą, że o tej porze prefekci sprawdzają korytarze, pomyślał. Nie widział twarzy ani dziewczyny, ani chłopaka, bo akurat zajęci byli całowaniem. Jednak kiedy brązowowłosy zjechał ustami na szyję swej kochanki, panicz Malfoy mógł dopatrzeć się w niej znajomych rysów.
Uniósł brew do góry, widząc Eilę, odchylającą z rozkoszy głowę do tyłu. Uśmiechnął się jak szaleniec obmyślający kolejny  g e n i a l n y  plan zniszczenia planety i wstał z klęczek, niedbałym ruchem poprawiając szatę i kierując się w stronę Pokoju Wspólnego Ślizgonów „jak gdyby nigdy nic”.

*

Perspektywa Hugo

Wraz z Albusem udaliśmy się na błonia. Usiedliśmy pod drzewem, gdzie zazwyczaj siadały Rose i Shila, mając cichą nadzieję, że dziś też się pojawią i będę mógł poprosić siostrę o pomoc przy zamienieniu szczura w kielich, bo ten pacan Al ni jak nie chciał mi pokazać jak to się robi!
Albus wyjął z kieszeni harmonijkę, którą dostał kiedyś od mojej mamy pod choinkę i przycisnął ją do ust. Po chwili do mojego lewego ucha wdarły się troszkę skrzeczące, ale współgrające ze sobą dźwięki. Albus wygrywał swoją ulubioną melodyjkę, której tytułu jakoś nikt w rodzinie specjalnie nie pamiętał.
Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu siostry, tudzież jej koleżanki, kiedy mój wzrok padł na siedząca niedaleko nas Daisy. Była zaczytana w jakiejś książce i – jak zazwyczaj – nie miała na sobie szaty, a spodnie ¾ i koszulkę. Sam nie wiem dlaczego, ale zacząłem jej się przyglądać.        
Nie rozmawialiśmy od incydentu w lesie. Jakoś specjalnie mnie do niej nie ciągnęło, a i ona wydawała się mieć mnie w głębokim poważaniu. Przestała mi nawet mówić „cześć”. I powiem w sekrecie, że zaczynało mi brakować tego cichego „Cześć, Hugo”, które codziennie słyszałem. Przyzwyczaiłem się, że od drugiej klasy, dzień w dzień, podchodziła do mnie na odległość, bo ja wiem, dwóch metrów i wymawiała pod nosem to swoje niemal sakramentalne powitanie, a kiedy usłyszała odpowiedź, odwracała się i szła w swoją stronę. Złapałem się kilka razy na tym, że czekałem aż podejdzie i powie to „Cześć, Hugo”, zupełnie tak, jakby bez tego nie mógł zacząć się dzień.
Wiem, że powinienem z nią porozmawiać, w końcu uratowała mi życie, ale kurde nie wiedziałem jak! I już nawet nie chodziło o to, że mógłbym popsuć sobie reputację rozmawiając z nią, bo przecież wiele osób widziało nas jak wychodziliśmy z lasu, ale ja zwyczajnie nie wiedziałem, co powiedzieć! Bo niby co?
- Co się tak w nią wpatrujesz? – zapytał Albus, na chwilę odrywając się od tej swojej harmonijki. Nie wiedziałem, że do mnie przemówił, dopóki nie uszczypnął mnie w bok. Podskoczyłem i spojrzałem na kuzyna z wyrzutem.
- Co? – warknąłem niezbyt uprzejmie.
- Judo. Zaraz wypalisz dziury w jej koszulce, jak będziesz się tak wlepiał – powiedział, ponownie przyciskając instrument do ust i wydmuchując inną tym razem melodię.
- Co? Wcale na nią nie patrzę – odpowiedziałem, odwracając się, ale ni jak nie mogłem powstrzymać wzroku przed przesunięciem się na jej wisiorek w kształcie półksiężyca, który odbijał od siebie słońce.
- Tak, a Slughorn ma wąsy – burknął.
- Wąsów to może nie ma, ale włosy w nosie na pewno – powiedziałem, siadając ze skrzyżowanymi nogami. Kuzyn spojrzał na mnie wykrzywiając twarz w wyrazie obrzydzenia.
- Jesteś obrzydliwy – stwierdził.
- No co? Weź się kiedyś przypatrz. Wystarczyłoby na uszycie swetra.
- Chyba sam byś w tym swetrze chodził – powiedział, podkurczając jedną nogę. – No, to co to za jedna? – zapytał. A już miałem nadzieję, że zamkniemy temat Crawford.
- E… Daisy Crawford – odpowiedziałem.
- Ta, co ci pomogła z tym Tęczownikiem? – spytał, spoglądając w jej stronę. Niechętnie pokiwałem głową. Wspomnienie tego incydentu wciąż było żywe i straszne. – Nawet ładna.
- I co z tego? Nie odzywa się do mnie.
- Dlaczego?
- Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami.
- Może ty się do niej odezwij? – zagadnął, szturchając mnie w ramię.
- I niby co mam powiedzieć?
- Nie wiem. To już twoja sprawa, ale w sobotę jest wyjście do Hogsmeade. – I z tymi słowami powrócił do grania na harmonijce. Przymknął powieki i zaczął poruszać stopą w rytm muzyki. Uniosłem do góry brew, czasem ciężko było mi go zrozumieć. Spojrzałem na Daisy, która przewracała właśnie kartkę. Wziąłem głęboki wdech i wstałem. Raz Merlinowi brodę cięli. 

27 lipca 2010

3. Tęczownik Złośliwy

Rose siedziała w bibliotece, pochylając się nad trzema opasłymi tomami z Historii Magii. Profesor Binns, duch, któremu nawet własna śmierć nie przeszkadzała w dalszym nauczaniu, zadał im potężne wypracowanie na temat XIX-wiecznej wojny Goblinów z Czarodziejami, w której udział wziął niewielki oddział Mugoli. Szczerze mówiąc, mało ją to interesowało, a i książki zdawały się wymazać ten epizod ze swoich kart. Trudno było coś znaleźć, a jeśli już, były to tylko krótkie wzmianki.
Weasley zaczynała się już martwić, że spędzi w bibliotece resztę życia. Zrozpaczona swoją bezradnością i niewiedzą opadła na krzesło, wzdychając głęboko.
- W takim tempie to na Boże Narodzenie napiszę wstęp – stwierdziła ponuro, zerkając na otwarte tomisko, gdzie o owej wojnie było napisane tyle, co nic. – Wiedziałam, żeby nie odkładać tego na potem – burknęła, odchylając do tyłu głowę i przecierając twarz dłońmi. Wczoraj była za bardzo zmęczona, żeby w ogóle usiedzieć w fotelu, dlatego postanowiła, że napisze to wypracowanie dzisiaj. I pisała już od trzech godzin, a napisała zaledwie temat.
Wyprostowała się i leniwie rozejrzała po bibliotece. Niewiele osób odwiedzało to miejsce, więc zawsze był tu spokój i potrzebna cisza. Wraz z Rose było około pięciu osób.
Jej wzrok bezwiednie powędrował w stronę torby leżącej spokojnie pod nogami. Była otwarta, a z jej wnętrza, jakby nieśmiało wychylała się kolorowa kostka Rubika. Rose zmarszczyła brwi, starając sobie przypomnieć, kiedy ją tam włożyła. W końcu jednak wygładziła czoło i uśmiechnęła się delikatnie, schylając po łamigłówkę.
Kilka sprawnych ruchów i kolory coraz bardziej do siebie pasowały. Jeszcze tylko parę razy zakręci, przekręci i odkręci. I wtedy w głowie zaświtała jej pewna myśl. Był to taki przebłysk, jaki czasem ogląda się w mugolskich kreskówkach: jakby nad głową Rose zapaliła się żarówka.
Spojrzała na kostkę, którą trzymała w dłoni i niepewnie podniosła ją na wysokość swoich oczu. Przekręciła ostatni raz, doprowadzając kolory do porządku, a z każdym powolnym ruchem, myśl w jej głowie stawała się coraz bardziej silniejsza i prawdopodobna. W końcu uśmiechnęła się delikatnie i przycisnęła zabawkę do ust, cmokając ją dość głośno.
- Geniusz – szepnęła, oddalając kostkę od twarzy. Nadal trzymając ją w dłoni wstała i pospiesznie przemierzyła całą bibliotekę.

*

 Hugo przechadzał się po błoniach. Do kolacji zostało mu jeszcze trochę czasu, więc nie chciał go marnować na odrabianie lekcji, jak robiła to Rose. Dni były jeszcze ciepłe, więc po co kisić się w bibliotece? Tego Hugo nigdy nie zrozumie.
Szedł przed siebie, od czasu do czasu spoglądając na granicę Zakazanego Lasu. Tak bardzo go korciło, żeby tam pójść, zobaczyć, odkryć to, czego jeszcze nie odkrył. Rozejrzał się dookoła, ale niewiele osób było na błoniach. Tym bardziej nikt nie patrzył w jego stronę, więc szybkim krokiem podszedł do drzew i schował się za pierwszym z nich. Wyjrzał, ale tak jak się spodziewał, nikt nie zauważył, że przekroczył linię Zakazanego Lasu. Uśmiechnął się pod nosem i poszedł przed siebie.
Nie zamierzał odchodzić daleko. Tak tylko, chciał się rozejrzeć.
W pewnym momencie nogawka jego spodni zahaczyła o jakiś krzak. Hugo szarpnął kilka razy, ale tylko porwał materiał. Sapnął ze zdenerwowania i kucnął, chcąc sprawdzić, ile szkód wyrządził. Odczepił porwane spodnie od krzewu i wtedy jego wzrok przykuł kwiatek, rosnący kilka stóp dalej.
Najdziwniejsze było to, że rósł on sobie sam, bez krewniaków w pobliżu. Był jeden jedyny, wysoki na kilka cali z zieloną łodyżką i pomarańczowymi listkami. Hugo uniósł do góry brew i w kuckach przeszedł odległość dzielącą go od kwiatu. Nachylił się tak, że jego nos prawie stykał się z fioletowo-żółtymi płatkami w kształcie łez.
Młody Weasley ułożył usta w dzióbek i zaczął głowić się nad tym, cóż to takiego może być, ten kwiatek. Nigdy wcześniej nie widział rośliny tak ubarwionej, a biorąc pod uwagę jaskrawe kolory nie trudno byłoby ją dostrzec. Podrapał się po głowie i sięgnął po łodyżkę. Dotknął ją dwoma palcami i natychmiast odskoczył. Na łodydze znajdowały się malutkie igiełki, niewidoczne gołym okiem, które jednak skutecznie udaremniły mu zerwanie kwiatka.
Przycisnął palec do ust, ssąc go chwilkę. Spojrzał na opuszek, z którego sączyła się krew wraz z jakąś zieloną substancją. Hugo zdziwiony wpatrywał się jakiś czas w zranionego palca, a kiedy chciał wstać okazało się, że nie może się ruszyć.
Nie był w stanie poruszyć nawet palcem u stopy. Wszystko w nim zamarzło, nawet powieki. Trwał w pozycji kucającej, coraz bardziej panikując i starając się wyrwać z tego dziwnego paraliżu.
Do oczu naszły mu łzy. Powieki nie chroniły gałek tak jak należy przed kurzem i wyschnięciem, więc zaczęły pracować kanaliki łzowe. Woda skutecznie zamgliła mu oczy, pozbawiając go widoku na otaczający go świat.
Zaraz zwariuję!, pomyślał, ponownie próbując poruszyć choćby koniuszkiem palca. A jak tu zginę?, przemknęło mu przez myśl. Jeszcze bardziej spanikował. W duchu modlił się, aby jednak ktoś go zauważył i przybył na pomoc, bo inaczej skończy jako żywy posąg, który wkrótce obrośnie mech i inne dziadostwo.

*

Daisy z daleka zauważyła Hugo, kręcącego się przy Zakazanym Lesie. Schowała się za pobliski filar i obserwowała, jak piętnastolatek wchodzi między pnie drzew. Zmrużyła powieki i poprawiając torbę na ramieniu ruszyła za nim.
Nie szła za szybko, żeby go czasem nie dogonić, albo żeby nie zauważył, że ma towarzystwo. Nie musiał wiedzieć, że ktoś za nim idzie.
Stanęła na granicy i rozejrzała się dookoła. Nikt nie zwracał uwagi na stukniętą dziewczynę chcącą wejść do Zakazanego Lasu. Zupełnie nikt. Przygryzła dolną wargę i uniosła głowę spoglądając na wierzchołki drzew, z wolna uginających się pod naporem wiatru. Wzięła głęboki wdech i w nagłym przypływie odwagi zrobiła kilka kroków do przodu.

*

Ogarnięty paniką Hugo trwał tak w kucki, starając się przypomnieć sobie cokolwiek o roślinie, która tak go urządziła. Ale jak na złość, nie przypominał sobie, aby profesor Longbottom chociażby wspominał coś o kolorowym kwiatku! A do książki, odkąd ją kupił, ani razu nie zajrzał. Teraz przeklinał w duchu swoje lenistwo.
Usłyszał chrzęst łamanych gałązek i był niemal pewien, że na trzy sekundy jego serce zwolniło tempo, zatrwożone dźwiękiem rodem z mugolskich horrorów. Próbował coś zobaczyć, ale bezskutecznie. Nie dość, że widok zasłaniały mu łzy, które wciąż obficie zalewały jego oczy, nawadniając je, to w dodatku nie mógł nawet poruszyć gałkami, bo one również były zamrożone przez ten dziwny kwiat!
Kroki ucichły, a do jego uszu dopłynęło ciche „Och!”. Po tembrze głosu rozpoznał, że to jakaś dziewczyna.  Ale wstyd, pomyślał, nasłuchując dalej.
Ktoś podszedł do niego i – wnioskując po szeleście liści – kucnął tuż przed nim. Poczuł ciepły dotyk czyichś dłoni na swoim wyciągniętym palcu, któremu przypatrywał się zaraz po ukłuciu. Usłyszał klik odpinanej torby i głuche przerzucanie książek.
- Dobrze, że cię znalazłam. – Głos był spokojny i niewątpliwie dziewczęcy. Wydawało mu się, że go znał, ale nie był pewny, do kogo mógł należeć. – Inaczej zostałbyś stałym elementem lasu – zaśmiała się dziewczyna. Jej śmiech podziałał na niego jak lekarstwo uspokajające. Już wiedział, że nie przyszła tu, aby go dobić. Wiedział, że mu pomoże, zaprowadzi do Skrzydła Szpitalnego, obroni przed groźnymi magicznymi stworzeniami.
Zapanowało milczenie. Poczuł na swoich policzkach miękki materiał, którym delikatnie zmyła mu łzy. Obraz nieco się wyostrzył: zobaczył blond fale, ładną buzię i brązową masę, będącą zapewne ubraniem jego wybawicielki. Jednak nadal nie był w stanie skojarzyć, do kogo ta „ładna buzia” i kojący śmiech należał.
Kiedy miał już suchą twarz, dotyk ustał. Denerwowało go, że dziewczyna tak zwleka z udzieleniem mu jakiejkolwiek pomocy: ta pozycja nie należała do wygodnych! Jednakże był wdzięczny, że w ogóle zechciała mu pomóc. Kiedy tylko to wszystko się skończy i dowie się, kim jest jego obrończyni postawi jej kremowe piwo. O!
- Uspokój się i spróbuj rozluźnić – powiedziała.
Łatwo ci mówić! Ja tu cały w stresie jestem, bo mogę skończyć jako pokarm dla wilkołaków, a ty mi karzesz się rozluźnić?, wrzeszczał w myślach.
- Wilkołaki nie zapuszczają się w te okolice. Za blisko zamku – wytłumaczyła mu, jakby dokładnie wiedziała, o czym pomyślał. Gdyby mógł, zmarszczyłby czoło i nawrzeszczał na nią, żeby się tą swoją Leglimencją wypchała!
Poczuł na ustach wilgoć. Jego wybawicielka czymś go poczęstowała, ale na samych wargach nie czuć smaku, więc nie wiedział czym. Warknął w myślach za jej niekompetencje. Niby jak ma się napić skoro nie może ruszać ustami?
Polała mu też trochę na zraniony palec. Chwilkę zapiekło, ale nie tak mocno, aby robić z tego aferę.
Jednak kiedy płyn wsiąkł stało się coś niesamowitego. Mógł zamknąć powieki. Był tak zszokowany tym odkryciem, że zanim do końca pojął co się stało, mrugał jak oszalały. Bolały go oczy od długiego nie poruszania nimi. Zacisnął więc powieki i przycisnął do oczu dłonie, przecierając je. Jakie było jego zdziwienie, kiedy zauważył, że może się poruszać.
Co prawda całe jego ciało było zdrętwiałe i czuł „mrówki” wędrujące wzdłuż nóg, ale nie to było ważne. Mógł się poruszać! Nie zginie w tym przeklętym lesie!
Uradowany zaśmiał się, spoglądając na dłonie, które obracał raz wierzchem do góry, a raz na dół. Zerknął na klęczącą przed nim dziewczynę.
- Daisy? – spytał zdziwiony, przyglądając się jej subtelnemu uśmiechowi. Nie patrzyła na niego, tylko na kwiat rosnący tuż obok niej. Hugo wkurzył się i wstał. Podniósł nogę z zamiarem zdeptania „chwasta”, ale powstrzymała go drobna dłoń Crawford.
- Zostaw. Niedługo sam zwiędnie – stwierdziła ponuro, wstając i otrzepując sukienkę z suchych liści i kurzu. Podniosła z ziemi torbę i ruszyła w stronę wyjścia z lasu. Weasley poszedł za nią.
- Ee… dziękuję – powiedział niepewnie, doganiając ją. Włożył dłonie do kieszeni spodni i utkwił wzrok w runie leśnym.
- Nie ma za co. Polecam się na przyszłość. – Spojrzała na niego, uśmiechając się delikatnie. – Nie mniej jednak nie powinieneś chodzić sam po Zakazanym Lesie. Po pierwsze to    z a k a z a n y  las i wchodząc tu złamaliśmy Regulamin Szkoły, a po drugie mnóstwo jest tu zdradzieckich roślin, takich ja ta, która cię sparaliżowała, a ty nie wyglądasz na miłośnika botaniki! Nie wspominając o groźnych zwierzętach – powiedziała, akcentując dobitnie, że nie podobał jej się pomysł Hugona na samodzielne spacery po lesie.
- Masz rację – przyznał Weasley, ponownie spuszczając wzrok. – Co to była za roślina? – zapytał, spoglądając na jej profil. Miała ładnie wymodelowaną twarz i błękitne oczy, w których odbijały się drzewa.
- To Tęczownik Złośliwy* – odpowiedziała, nie patrząc na niego. Wyszli już z lasu i kierowali się w stronę zamku. Kilkoro uczniów spojrzało na nich z zaciekawieniem. Nie często widywano Daisy w towarzystwie, a już zwłaszcza nie często wychodziła ona z towarzystwem z Zakazanego Lasu.  – Jest bardzo ładny i pewnie dlatego dałeś się nabrać. Ma w sobie jad, który, jak już się przekonałeś, paraliżuje do takiego stopnia, że nie jesteś w stanie nawet zamknąć oczu.
- A co mi dałaś? – spytał ponownie.
- Wodę – rzekła, uśmiechając się do niego. Zatrzymał się w połowie kroku na środku błoni i patrzył na nią z szeroko otwartymi oczami.
- Wodę? – zapytał, a jego głos dziwnie zapiszczał. Odchrząknął i dobiegł do niej.
- Jad Tęczownika to kwas, a najprostszym sposobem na neutralizację kwasu jest polać go wodą. To chemia, Hugo – odpowiedziała spokojnie.
- Tak, faktycznie… - przeciągnął nieco ostatnią sylabę. – Dlaczego nie pozwoliłaś mi go zniszczyć?
- Bo ludzie nie powinni niszczyć tego, co stworzyła natura. Niezależnie od tego, jak groźne by to nie było, odgrywa swoją rolę, większą czy mniejszą, w ekosystemie. Ludzie nie potrafią tego zrozumieć. Jesteśmy zagrożeniem sami dla siebie – odpowiedziała, zatrzymując się na chwilę i spoglądając na niego. I właśnie wtedy Hugo zrozumiał, dlaczego Daisy była uznawana za stukniętą. Prawdę mówiąc, nie robiła nic złego. Miała swoje zdanie na temat hierarchii w przyrodzie, które pielęgnowała i wygłaszała, a że nie zgadzało się z nią większość osób, nazwano ją wariatką.
- Poza tym… Tęczownik jest jak pszczoła. Kiedy raz odda jad, ginie po jakichś dwóch dniach – dodała, odwracając się i wchodząc do szkoły.
Hugo został sam na schodach prowadzących do zamku. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał od Crawford. Początkowo był wstrząśnięty jej postrzeganiem świata. Hipiska jakaś, przemknęło mu przez myśl, ale w końcu wzruszył ramionami i postanowił się tym nie przejmować.

*

Rose nakreśliła ostatnie słowo na pergaminie i z zadowoloną miną podmuchała atrament, by szybciej wysechł. Złożyła kartki w stosik, stuknęła kilka razy w blat i spakowała je do torby, szeroko się uśmiechając. Zerknęła na białą tarczę zegarka na prawym nadgarstku. Do kolacji miała jeszcze godzinkę, więc nie musiała się spieszyć.
Wstała od stolika i ruszyła w kierunku regałów z zamiarem odłożenia książek na swoje miejsce. Zajęta zakładaniem torby na ramię i pakowaniem do niej pióra, nie zwracała uwagi na to, gdzie idzie. I to był jej błąd, bo po chwili poczuła uderzenie w ramię i książki, które trzymała w rękach rozsypały się na podłogę, robiąc nieco hałasu.
- Uważaj – powiedziała tylko, schylając się i zbierając woluminy z posadzki.
- Przepraszam – odpowiedział męski głos i po chwili chłopak, na którego wpadła, również pochylał się i pomagał jej zbierać tomy. Nie było ich wiele, zaledwie cztery książki, więc szybko się z tym uporali.
Rose podniosła wzrok z brązowej okładki i utkwiła go w niebieskich tęczówkach. Chłopak patrzył na nią z wesołymi iskierkami w oczach i subtelnym uśmiechem na ustach. Rozpoznała w nim jednego z Puchonów, którzy parę dni temu wywiesili jej brata do góry nogami.
- Ja też przepraszam. Trochę się zagapiłam – powiedziała, wstając i dźwigając cztery opasłe tomiska ksiąg. Chłopak uśmiechnął się szerzej i również podniósł się z klęczek. Był od niej prawie o głowę wyższy, więc musiała lekko zadrzeć nosek do góry, by móc patrzeć na jego twarz, a nie obojczyki, które nonszalancko wychylały się spomiędzy rozpiętej u szyi koszuli.
Zauważyła, że oprócz spodni i koszuli od mundurka szkolnego, nie miał na sobie szaty z naszywką domu, ani krawata.
- Jestem Ben – powiedział, wystawiając w jej stronę dłoń. Cały czas patrzył w jej oczy i uśmiechał się delikatnie. A kiedy to robił, na jednym z jego policzków pojawiał się dołeczek.
Rose rozchyliła delikatnie usta, zaczarowana jego urodą i nie bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć.
- Chyba powinnaś powiedzieć jak masz na imię i uścisnąć mi dłoń – zaśmiał się delikatnie, nachylając nad zdezorientowaną Gryfonką. Rose potrząsnęła głową, wyrywając się z dziwnego stanu otępienia i zaśmiała się z własnej głupoty. Podała Puchonowi dłoń.
- Rose.
- A więc Rose, pozwolisz, że wezmę od ciebie te ciężkie książki – powiedział i bez problemu przejął woluminy z rąk dziewczyny. Powiedziała tylko ciche „dziękuję” i razem udali się w stronę półek, na których owe książki miały się znaleźć.

*

Rose pożegnała się z Benem i ruszyła w stronę stołu Gryfonów. Z daleka widziała Shilę, która widząc przyjaciółkę w towarzystwie przystojnego chłopaka, nie mogła usiedzieć na miejscu. Jak najszybciej chciała dowiedzieć się kto? skąd? i jak?
- Opowiadaj – powiedziała Shila, kiedy Rose usiadła na ławce obok niej. Lily siedząca naprzeciw Japonki spojrzała wyczekująco na kuzynkę. Ją również zżerała ciekawość.
- Co? – zapytała panna Weasley, nakładając na talerz grzankę i smarując ją truskawkowym dżemem.
- No kto to był?! – Shila niemal wykrzyknęła nurtujące ją pytanie. Rose uciszyła ją jednym, sugestywnym spojrzeniem i zajęła się konsumowaniem swojej kolacji.
- Ben z Hufflepuffu.
- No, przystojny ten „Ben z Hufflepuffu” – stwierdziła Lily, odwracając się i przez ramię zerkając na stół Puchonów, gdzie Ben siedział wśród kolegów i prowadził z nimi jakąś żywą dyskusję. W końcu jednak zaśmiał się z czegoś i spojrzał w kierunku Gryfonów. – I patrzy tu – dodała Lily, pospiesznie się odwracając.
- Aaa! – pisnęła cicho Shila, uśmiechając się od ucha do ucha. – Wyczuwam miętę – dodała, zacierając dłonie.
- Przepraszam, to chyba mój dezodorant – stwierdziła sarkastycznie Rose, sięgając po puchar z sokiem dyniowym.
- Rose! – oburzyły się dziewczęta.
- No co? – zapytała panna Weasley, przełykając wcześniej łyk napoju.
-  Nawet się nie waż go spławiać – powiedziała poważnie Shila, grożąc przyjaciółce palcem.
- Weź się.
- Nie wezmę się tylko pomogę ci z tym przystojniakiem, bo wyraźnie jest tobą zainteresowany – odpowiedziała Ishihara i wraz z Lily, która ponownie się obróciła, spojrzały w kierunku Puchona, który również patrzył w ich stronę. Shila pomachała mu z szerokim uśmiechem.
- Przestańcie! – zawołała Rose, kładąc dłoń na przedramieniu Shili. – Natychmiast przestańcie się na niego gapić! – syknęła.
- Drodzy uczniowie – dało się słyszeć głos McGonagall. Dziewczęta zaprzestały wymiany zdań i spojrzały w kierunku podestu, na którym stał stół nauczycielski. Dyrektorka stała przy pulpicie i rozglądała się spokojnie po Wielkiej Sali, spoglądając na swoich uczniów. – Niespełna tydzień temu dostałam list z Akademii Magii na Wyspie Perłowej – powiedziała głośno.
Po sali rozeszły się stłumione szepty.
- Wyspa Perłowa? – spytała Lily, spoglądając na Rose, która zazwyczaj wszystko wiedziała. Tym razem jednak jej kuzynka wzruszyła ramionami i ponownie przeniosła wzrok na starszą kobietę.
- Organizują konkurs międzyszkolny. Wezmą w nim udział szkoły z całego świata – powiedziała McGonagall. – Po rozpatrzeniu wszelkich „za” i „przeciw” oraz skonsultowaniu się z resztą grona pedagogicznego, doszłam do wniosku, że nasza szkoła również weźmie w nim udział.
- Tak – powiedział cicho James, siedzący cztery osoby od Rose.
- Wytypujemy czterech najlepszych uczniów, po jednym z każdego domu, którzy będą reprezentować Hogwart. Konkurs rozpocznie się dokładnie pierwszego grudnia, a zakończy dwudziestego drugiego, tak, byście spokojnie wrócili do domów na święta – powiedziała nauczycielka. Wśród uczniów przeszedł szmer. Niektórzy już obstawiali zakłady, kogo wybierze McGonagall. – Nazwiska czterech reprezentantów zawisną na drzwiach Wielkiej Sali dwudziestego listopada. Jeżeli komuś szczególnie zależy na wzięciu udziału w tym konkursie, którego główną nagrodą za zwycięstwo jest tygodniowy pobyt w wybranym przez uczniów miejscu, radziłabym już dzisiaj wziąć się poważnie do nauki – to mówiąc dyrektorka odeszła od pulpitu i usiadła na swoim miejscu, popijając sok z pucharu.
Rose spojrzała na Shilę, a ta z kolei na pannę Potter, która patrzyła na kuzynkę.
- Rose, ty masz szansę – powiedziała Lily. Panna Weasley spojrzała na Lily nieco rozbawiona.
- Tak, wśród tylu wspaniałych uczniów, to na pewno. Jak jeden do tysiąca – powiedziała kąśliwie, wstając od stołu i zakładając na ramię torbę, udała się do wieży Gryffindoru. Nie zamierzała iść na patrol z książkami.

~~
* Tęczownik został wymyślony przeze mnie na potrzeby opowiadania. 

24 lipca 2010

2. "Zamknąłbym ją w wieży, otoczył fosą i walnął ze trzy smoki"

Perspektywa Scorpiusa

Weasleyowie są naprawdę zabawni. Najpierw młody Weasley nawarzy piwa, a później starszy Weasley musi to wypić. Patrzyłem na tę scenę rozgrywającą się nad jeziorem z ogromnym niesmakiem. Sam widok opadającej szaty Gryfona wiszącego w powietrzu doprowadzał mnie do mdłości. A ta jego siostra? Wszędzie musi wcisnąć swój piegowaty kinol. Jak ja jej nienawidzę! Nie! Wróć. Nie „nienawidzę”. Ja nią gardzę! I to tak mocno, jak tylko można gardzić człowiekiem.
Najchętniej to złapałbym Weasley za te jej rude kłaki, zakneblował wszystkimi możliwymi zaklęciami, obwiązał sznurem, żeby nigdzie nie uciekła i tak zapakowaną wsadziłbym do wieży, wieszając pod sufitem! Wieżę bym zamknął na cztery spusty, otoczył fosą, a na koniec walnąłbym tam ze trzy smoki, żeby nikomu nie chciało się jej ratować. O! To bym zrobił! I uczyniłbym tym wielki pożytek dla świata i normalnych ludzi, takich jak ja, którzy cenią sobie spokój, ciszę i…

- Kurwa mać!
Nie wiem jak, nie wiem kto i nie wiem w jakim celu, ale rzucił się na mnie, dosłownie zwalając z nóg. Nagle znalazłem się na ziemi, pomiędzy czyimś miękkim ciałem z jednej, a konarem drzewa boleśnie wbijającym się w moje plecy z drugiej strony. Jak nadzienie nieudanej kanapki.
A żeby tego było mało ten ktoś, który po bliższych oględzinach okazał się być Eilą O’Connel, zaczął mnie całować. Na ustach poczułem gorzki smak błyszczyka Eili, którego warstwa spokojnie wystarczyłaby na polakierowanie trzonka mojej miotły.
- Eila – powiedziałem, między pocałunkami, kładąc dłonie na jej ramionach – c-co ty, do cholery, wyprawiasz? – zapytałem, odsuwając ją nieco brutalnie od siebie. Byłem zdezorientowany i, delikatnie mówiąc, wpieniony jej zachowaniem. Po pierwsze: rzuciła się na mnie jak wygłodniałe zwierzę na kawałek mięsa, a po drugie: śmiała mi przerwać moje marzenia związane z pozbyciem się Rose Weasley raz na zawsze.

Pozabijam smoki, przepłynę fosę, rozpieczętuję drzwi i wrzucę do komnaty Eilę, związując ją. Potem odknebluję Weasley i pozwolę jej gadać te swoje farmazony, zanudzając tym O’Connel na śmierć. Zamknę drzwi, przepłynę fosę z powrotem i znów walnę trzy smoki, coby nikt nie ratował winnych mojego rozstrojenia nerwowego.

- Witam się z tobą – zaszczebiotała Eila, próbując znowu mnie pocałować. Odsunąłem się od niej pospiesznie, napierając rękoma na jej ramiona, aby utrzymać ją w bezpiecznej odległości od swoich ust. Stojący niedaleko nas Ślizgoni zarechotali złośliwie, przyglądając się owemu zdarzeniu.
Zaczynały mi puszczać nerwy, a w dodatku ten korzeń tak niefortunnie wbijał się w kręgosłup, że ledwo dało się to wytrzymać.
- Jesteś stuknięta! Złaź ze mnie – powiedziałem, ale to nie zadziałało. A wręcz jakby jeszcze bardziej podnieciło blondynkę do zadawania mi kolejnych sekund bólu. – Weźcie ją ode mnie! – zawołałem. Swoją drogą to nie wiem, skąd ona brała tyle siły, bo na posiłkach prawie nic nie jadła. A jednak, kiedy się już uczepiła to na dobre i nawet stado hipogryfów nie byłoby w stanie jej ode mnie odciągnąć.
- Dobra, dobra, mała. Wystarczy – zaśmiał się Zabini, chwytając Eilę za poły szaty i odciągając ją ode mnie. Musiał mu w tym pomóc Gonzales, bo ta dziewczyna jest gorsza od pijawki.
- Ale… Scorp! – zawołała zawiedziona, podnosząc się i spoglądając na mnie błagalnie. Jej oczy nagle stały się wielkie jak spodki i zaszkliły łzami.
Podniosłem się z ziemi, otrzepałem z trawy i innego badziewia. Zakręciłem prawym ramieniem, dla masażu obolałych pleców i spojrzałem na Eilę. Wyglądała doprawdy żałośnie.
- Eila. Ja już chyba wspominałem o tym, że z nami koniec – powiedziałem spokojnie, zerkając na Zabiniego, wyraźnie rozbawionego ową sytuacją.

A Zabiniego utopię w tej fosie.

Eila była naprawdę ładna i seksowna. I o to w tym wszystkim chodziło. Bo zawsze chodzi o to, żeby dziewczyna była seksowna i dawała z siebie jak najwięcej w tym właśnie temacie. Głupiutka i nieco naiwna, ale ładna na tyle, żeby móc się z nią pokazać publicznie. I czerpać z tego jak najwięcej przyjemności.
A kiedy dziewczyna już się znudzi, do łóżka wkrada się rutyna, to coś trzeba zmienić. I tym czymś nie jest łóżko. Nie mogę też zastąpić siebie, bo niby w jakim celu?, ale dziewczynę można wymienić na lepszy model już po dwóch dniach poszukiwań. Zazwyczaj, kiedy trafi się na taką, która szuka po prostu przygód, bierze to, że tak się wyrażę, „na klatę” i odchodzi z uśmiechem, ale zdarzają się też takie, które nie mogą przyjąć do wiadomości, że ich „pięć minut” przy moim boku właśnie się skończyło i pora sobie iść.
Takim typem fabrycznego niepowodzenia jest niewątpliwie Eila, z którą zerwałem przeszło… raz, dwa… cztery dni temu, a ona wciąż uważa, że jesteśmy razem. Kiedy tylko jestem pogrążony we własnych myślach, wykorzystuje moją nieuwagę, jak przed chwilą właśnie, i rzuca się na mnie opętańczo.
O’Connel spojrzała na mnie jeszcze raz. Po jej policzkach ciekły już łzy, ale co to dla mnie miało znaczyć? Słabość, bo nie smutek przecież. Łzy są oznaką słabości. Nie zrobiło mi się jej nawet żal. Taka jest kolej rzeczy: dziewczyny przychodzą i odchodzą, a ona musi to zrozumieć i zaakceptować, bo inaczej zginie w tym wielkim, męskim świecie.
- Przestań ryczeć, O’Connel i zwiewaj stąd, zanim naprawdę się wkurzę i zmienię ci kolor włosów na zielony – warknąłem, patrząc jej prosto w wymalowane tymi wszystkimi kosmetykami oczy. Jeszcze kilka sekund wydawała z siebie ciche, żałosne pojękiwania. – No już! -  powiedziałem nieco bardziej oschle.
Wyprostowała się i powycierała wierzchem dłoni łzy, pociągając nosem. W końcu spojrzała na mnie i dumnie uniosła głowę.
- Dobrze. Jeszcze będziesz mnie prosił, żebym do ciebie wróciła – powiedziała pewnym siebie głosem, przytupując nogą. Jak dziecko.
Wybuchłem śmiechem. Tak perfidnie, jak to ja potrafię, prosto w jej twarz. Na chwilę się uspokoiłem i spojrzałem na Zabiniego, który również uśmiechał się pod nosem kręcąc głową.
- Słyszałeś, D? – Spytałem, wskazując na nią palcem i bezczelnie się śmiejąc. – Nie rozmieszaj mnie, O’Connel – dodałem bezlitośnie, nagle poważniejąc. – I mówię serio: wynoś się i nigdy więcej mnie nie nachodź.
Wyglądała, jakby dostała jakimś oszołamiaczem. Wytrzeszczyła na mnie gałki oczne, aż w pewnym momencie miałem nieodparte wrażenie, że jej zaraz wylecą z oczodołów. Wyglądało to strasznie. Strasznie ohydnie, oczywiście.
- Chyba już czas, żebyś poszła – powiedział Gonzales, kładąc jej na ramieniu dłoń i delikatnie naprowadzając ją na drogę powrotną. Zaczęła biec w stronę zamku.

*

Hugo siedział na jednej z kamiennych ław, ukrytych na korytarzach szkoły. Opierał się o ścianę i nogi miał podkulone pod brodę, a na nich trzymał książkę do Transmutacji. Próbował czegoś się nauczyć, ale to zawsze kiepsko mu wychodziło. Skrzywił się, podrapał po głowie i wyjrzał za pobliskie okno.
Spokojną taflę jeziora zmącił ruch kałamarnicy, która w nim mieszkała. Ogromna macka wychyliła się na dobre pięć metrów i z całej siły walnęła w lustro wody, rozpryskując ją na wszystkie strony. Powstała fala zakryła pomost, jednak tylko na chwilkę.
Nad Zakazanym Lasem jak zwykle unosiła się dziwna aura tajemniczości. Na skutek jakiegoś odgłosu, z drzew poderwały się jakieś trzy ogromne ptaki. Ich czarne upierzenie przywodziło na myśl kruki, jednak były one za wielkie, by mogły nimi być. Hugo zmarszczył czoło i, odkładając książkę na bok, przysunął się bliżej okna. Czarne ptaki z wolna unosiły się w powietrze, coraz wyżej i wyżej. Nie znał ich, prawdopodobnie nigdy nie widział takiego gatunku.
Odetchnął i odsunął się trochę, nadal spoglądając na spowite lekką mgiełką drzewa. Nigdy nie był w Zakazanym Lesie i strasznie kusiło go, by tam kiedyś pójść. Wiadomo, zakazany owoc najbardziej kusi, a przed wyprawą powstrzymywał go jedynie strach przed wyleceniem ze szkoły. Nie obawiał się nawet tych wszystkich dzikich zwierząt, żyjących między konarami, jednak co by powiedział ojciec, gdyby młody Weasley został wydalony z Hogwartu w trybie natychmiastowym za poważne naruszenie regulaminu szkoły? Zamknąłby go w komórce pod schodami i głodowałby miesiącami.
- Cześć, Hugo. – Wzdrygnął się, nie spodziewając się, że ktoś do niego podejdzie. Zerknął przez ramię na stojącą kilka kroków za nim Daisy Crawford. Nie miała na sobie szaty szkolnej tylko żółtą sukienkę z kwadratowym dekoltem, który ładnie podkreślał jej biust, na którym spoczywał wisiorek w kształcie półksiężyca. W rękach trzymała dwie książki, przytulając je do piersi i gładząc jedną z nich kciukiem.
Stała tak, wpatrując się w niego rozmarzonym wzrokiem. 
- Cześć – odpowiedział, przesuwając się nieco, by mogła usiąść. Uśmiechnęła się delikatnie i nieśmiało przycupnęła na krawędzi ławy, patrząc w podłogę.
Daisy była jego rówieśniczką z Ravenclawu. Często mieli ze sobą Zielarstwo, więc trochę ją znał. Nie zagłębiał się w mocniejsze relacje, nikt tego nie robił, dlatego wiecznie chodziła po zamku sama. I nie dlatego, że była głupia czy brzydka. Wręcz przeciwnie, miała w głowie więcej rozumu niż Ślizgoni razem wzięci, a urodą przyćmiewała niektóre szkolne piękności. Problem polegał na tym, że Crawford była lekko… stuknięta. No, przynajmniej takie krążyły pogłoski i Hugo nie zamierzał temu dowodzić. Wolał trzymać się od niej z daleka, żeby nie zepsuć sobie reputacji. Bo kto by chciał zadawać się z kolegą wariatki?
            Zapadła cisza. Hugo odwrócił spojrzenie i znów wyglądał za okno, a Daisy spokojnie wpatrywała się w posadzkę, jakby zobaczyła na niej coś naprawdę interesującego.
- Co czytasz? – spytała w pewnym momencie, sięgając po jego książkę. Niespodziewanie zrobił to samo, przez co ich dłonie dotknęły się na ułamek sekundy. Daisy speszona tym faktem zabrała pospiesznie rękę, spuszczając wzrok.
- Miałem zamiar pouczyć się na transmutację, ale wszystko dookoła mnie do siebie przyzywa, więc w sumie… się nie uczę – wytłumaczył, obracając księgę w dłoniach. W końcu odrzucił ją gdzieś w bok, ignorując zdziwione spojrzenie Crawford. – A ty? – Przeniósł spojrzenie na książki trzymane przez nią.
- A… to… mugolskie książki – odpowiedziała, kładąc woluminy na kolanach i przyglądając się tytułom.
- Aha – rzekł i ponownie zapanowała cisza. Z każdą sekundą stawała się coraz bardziej niezręczna. Hugo prosił w myślach, aby ona już sobie poszła. Daisy natomiast błagała niebiosa o odrobinę odwagi, by nie była już taka spięta i mogła swobodnie z nim porozmawiać.

*

Rose siedziała w swoim ulubionym fotelu, pisząc zadane wypracowanie z Obrony Przed Czarną Magią. Jej pióro sunęło pewnie po pergaminie, nie zostawiając za sobą kleksów. Kształtne, nie za duże literki układały się w słowa, te z kolei w zdania, a zdania w całe akapity. Miała skupiony wyraz twarzy, taki jaki pokazywała zawsze, gdy jej uwaga poświęcona była tylko jednej czynności. Brwi ściągnięte w dół, przymrużone powieki i wzrok wędrujący po linijkach tekstu. Czasem, gdy ktoś próbował jej przerwać, musiał się nieźle natrudzić. Rose bowiem zwyczajnie nie zawracała sobie głowy tym, że ktoś do niej mówi. Bo przecież robiła co innego, nie mogła skupiać się na dwóch rzeczach naraz. I to wszystkich denerwowało, gdyż jeśli Weasley coś robiła, musieli stanąć w kolejce i poczekać aż łaskawie skończy. A jeśli chodziło o naukę, to ona zawsze była na pierwszym miejscu.
- Rose – powiedziała Lily Potter, siadając w fotelu naprzeciw kuzynki. Nie patrzyła jednak na Rudą, a na coś, co działo się przed kominkiem. Nie zwróciła też uwagi na to, że kuzynka była zajęta pisaniem wypracowania. Lily nigdy się tym nie przejmowała, jeśli coś potrzebowała, przerywała jej, narażając się na gniew i obelgi (oczywiście niezbyt mocne, bo Rose nigdy nie mogła poważnie obrazić swojej rodziny, niezależnie od tego, jakby ją zdenerwowali). – Rose! – powiedziała z naciskiem, przenosząc nerwowe spojrzenie na Rudą. Ta jednak mruknęła coś pod nosem, przyłożyła do ust ubrudzony atramentem palec i pochyliła się jeszcze bardziej nad pergaminem, niemal już całym zapisanym. – Rose, kurde blaszka, bo przegapisz!
Weasley niechętnie podniosła wzrok znad kartki i spojrzała na kuzynkę. Nadal miała przystawiony do ust atramentowy palec i jej spojrzenie było lekko zaćmione. Poruszała ustami, mówiąc do siebie coś bezgłośnie.
- O, Merlinie. Tam! – powiedziała Lily, wstając z fotela. Położyła swoje dłonie na policzkach kuzynki i przekręciła jej głowę, zmuszając do spojrzenia na sofę przed kominkiem.
- O kurde blaszka – wymsknęło się Rudej. Momentalnie zapomniała o wypracowaniu, odstawiła palec od ust, pozostawiając na nich lekką niebieską smugę, i odłożyła pióro wpatrując się w Jamesa całującego się z Betty Low. – No nareszcie – dodała po chwili.
Lily spojrzała na nią zaciekawiona.
- No wiesz… od dawna było widać, że mają się ku sobie. Ona była zbyt nieśmiała, żeby coś zaczynać, a on myślał, że skoro ona nie zaczyna to pewnie nie chce. Takie błędne koło – wyjaśniła Rose, poprawiając się w fotelu, bo zrobiło jej się trochę niewygodnie.
- Skąd ty wiesz takie rzeczy? – spytała czternastolatka.
- Z obserwacji, moja droga. Z obserwacji – odpowiedziała Ruda, zbierając pergaminy w stosik. Postukała nimi kilka razy w blat, żeby się ułożyły i spakowała do torby leżącej u jej nóg. – Uważam też, że wyśmienicie do siebie pasują – dodała po chwili, kładąc torbę na kolanach i wpakowując do niej resztę swoich rzeczy.
- A znasz ją? – zapytała Lily, spoglądając niepewnie na ciemnowłosą dziewczynę brata.
- Nie za bardzo. Tyle, co z opowiadań… i obserwacji – mrugnęła do niej.
- To co to za laska? – spytała panna Potter.
Rose uniosła do góry brew i już miała odpowiedzieć, kiedy dopadła je Shila.
- Ale numer. James i Betty są razem – powiedziała podekscytowana, opierając się łokciami o fotel Rose.
- Domyśliłam się – burknęła Lily. – Oby tylko nie wpakował się w jakieś kłopoty.
- Co ty? Betty to spoko laska. Miła, grzeczna, uczynna. I chyba naprawdę się lubią – uśmiechnęła się Shila, zerkając w stronę przyjaciela.
- Lily, czy ty nie jesteś jakby… zazdrosna? – zasugerowała Rose, uśmiechając się delikatnie.
- Ja? Niby dlaczego miałabym być zazdrosna? – zapytała Lily, odwracając naburmuszoną twarz w drugą stronę. Rose spojrzała na Shilę porozumiewawczo i uśmiechnęła się.
- No wiesz… James to twój brat i możesz czuć się… nieswojo, kiedy w jego życiu pojawi się inna kobieta oprócz ukochanej siostry – powiedziała Shila, skubiąc materiał fotela.
- Och! Nigdy w życiu! – wykrzyknęła Lily, wstając i uciekając do swojego dormitorium. Shila spojrzała na Rose i pokiwała głową, zwężając usta w wąską linię.

*

Perspektywa Lily

Ja zazdrosna? Ja?! Niby… niby z jakiej racji?! Pff… też mi coś. Nawet, jeśli James nie będzie miał teraz tyle czasu dla mnie, swojej siostry, to chyba nadal będę mogła z nim porozmawiać, prawda? Nie przestaniemy być rodzeństwem, prawda? Prawda?!
Ni w ząb, muszę się czegoś dowiedzieć o tej dziewczynie. Dlaczego ja jej wcześniej nie zauważyłam? Rose mówi, że od dawna było widać, że… Ugh, nawet nie chcę o tym myśleć. Ale skoro tak, to chyba powinnam coś o tym wiedzieć?
I Rose im gratuluje. Shila też. I nie wiem czego im gratulują. Jeszcze wyjdzie z tego jakieś… niewiadomo co.
Na razie poczekam, na rozwinięcie akcji. Nie ma co się wychylać, bo jeszcze wyjdę na małolatę zazdrosną o własnego brata. Nie jestem zazdrosna! Ale kiedy coś będzie nie tak, jak na moje oko, wkroczę do akcji. A na razie się przyczaję i spróbuję dowiedzieć się przynajmniej jak się nazywa i skąd pochodzi.