14 grudnia 2011

29. Kalejdoskop


            Chciała się spotkać. Z nim. W parku. Na ławce. Jak para. Tyle, że parą nie byli. Był on i była ona. Przecież nie mógł odmówić. Teraz tego żałował. Siedział z łokciami opartymi na kolanach, z głową spuszczoną w dół i podpartą dłońmi. Nie okazywał swojego zniecierpliwienia, choć nie nazwałby siebie oazą spokoju. Jego żołądek wykonywał dziwne, niekontrolowane skurcze, fikołki i akrobacje, a on po prostu siedział, jak najmniej się poruszając. Miał na sobie ciemny, niemal czarny, krótki płaszcz, którego nigdy nie lubił, bo przyklejały się do niego paprochy, a który nosił tylko dlatego, że było w nim ciepło. Dłonie zakrył rękawiczkami, a na szyi zawiązał szalik w kolorze popiołu z kominka. Siedział na tej drewnianej ławce, czując jak tyłek przymarza mu do siedzenia, i oczekiwał, aż w końcu raczy się pojawić. To przecież ona chciała się spotkać. Z nim. W parku. Na ławce. Przecież nie mógł odmówić. Ale, do cholery, mogłaby się nie spóźniać!
            - Przepraszam za spóźnienie. – Usłyszał nagle jej głos, dochodzący gdzieś z prawej strony. Podniósł głowę i zerknął w tamtym kierunku. Była jeszcze spory kawałek od niego, ale widać było, że się spieszyła. Z jej uśmiechniętych ust wypływała co chwilę chmurka pary, miała zaróżowione policzki i wyglądała jak mała dziewczynka, która wyszła na sanki… bez sanek. Założyła na siebie czerwony płaszcz oraz fioletowy berecik z rękawiczkami i szalikiem do kompletu.
            - Nic się nie stało – powiedział, przyglądając się jak rozwija nieco szalik. Najwidoczniej zrobiło jej się gorąco. Podeszła do niego i usiadła obok. Albus nie spuszczał z niej wzroku. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, ona zaczęła swoją przemowę. Mówiła dużo i szybko, żywo gestykulując. Westchnął, kręcąc delikatnie głową i wciskając brodę w szalik.

*

            Rose nuciła pod nosem „Cichą noc”, zawieszając na choince bombkę, którą kupiła wcześniej z Lily na Pokątnej. Po domu państwa Weasley roznosił się wspaniały zapach świeżo upieczonych ciasteczek, które jej matka właśnie wyjmowała z piekarnika. Bardziej niecierpliwi, jak Lily i Lucy już siedzieli przy stole. Nawet noga Ronalda zaczęła drżeć, choć uparcie twierdził, że spokojnie może jeszcze poczekać. Trwały ostatnie przygotowania do wieczerzy.
            - Co ty tam robisz, Rose? – spytał wujek Harry, zachodząc dziewczynę od tyłu i zaglądając na kształtną bombkę, która miała przypominać pulchnego konika.
            - Nie mogę się zdecydować, gdzie powinien wisieć – odpowiedziała, marszcząc zabawnie brwi. Przekrzywiła głowę i przyjrzała się konikowi. Po chwili zdjęła go i przewiesiła w inne miejsce.
            - Myślę, że taka ładna bombka powinna wisieć z przodu, żeby każdy mógł ją zobaczyć – powiedział Harry z uśmiechem, ściągając ozdobę z drzewa i wieszając kilka gałązek dalej. Konik poruszał głową, zarżał cichutko i zamarł w bezruchu. – Chyba lubi komplementy. – Uśmiechnął się Potter Senior. Puścił Rose oczko i podszedł do stołu, pani Weasley wołała wszystkich. Ruda spojrzała na choinkę i z uśmiechem usiadła na swoim miejscu. Lily posłała jej wesoły uśmiech, po czym całą rodziną pomodlili się. Rose spojrzała na ojca, nieco zniesmaczona, kiedy nałożył sobie na talerz sporą porcję ziemniaczanego piure oraz duży kawałek panierowanej ryby.
            - To się raczej nigdy nie zmieni. – Zażartowała ciocia Ginny. Młoda Weasley zerknęła na swojego brata, który niemal kopiował ruchy ojca, nakładając tyle samo ziemniaków i ryby.
           
*

            Cisza, która panowała w ich jadalni była wręcz nie do zniesienia. Scorpius, by nieco ją zniekształcić, mocniej wbijał widelec w swoją sałatkę w taki sposób, że uderzał nim o talerz. Astoria kilka razy wyraziła swoje niezadowolenie z tego powodu, ale nie zaprzestał tej czynności.
            - Więc… - zaczął – pyszna ta sałatka, mamo – powiedział, dłubiąc widelcem w koktajlowym pomidorze. Zerknął na kobietę, która kiwnęła głową. Wytarła koniuszkiem chusteczki usta i powiedziała:
            - Bardzo zdrowa. Ma dużo protein. Jedz rybę, Scorpiusie.
            Młody Malfoy uniósł do góry brew, jeszcze kilka razy spenetrował widelcem wnętrze pomidora, po czym odłożył go na bok i wypił ze swojego kieliszka wytrawne wino. W tym jednym dniu rodzice pozwalali mu na lampkę czy dwie.

*

            - Prezenty! – wydarł się James, kiedy tylko pozwolono im odejść od stołu. Rose i Lily spojrzały na siebie. James i Fred zawsze zachowywali się jak dzieci.
            - Nie no, poważnie? – zapytał starszy z braci Potter, rozpakowując pierwszy z brzegu, zapakowany w kolorowy papier prezent. Był to sweter robiony na drutach przez babcię Molly, z wielką, zieloną literą „J” na piersi. – Mam już takich z dziesięć…
            - James! – powiedziała karcącym głosem Ginny. – Podziękuj i zamilcz.
            - Dziękuję, babciu – rzekł z wymuszonym uśmiechem, całując nadstawiony babciny policzek. Molly najwyraźniej nie poczuła się obrażona. Zaraz Potter odkrył zestaw do czyszczenia miotły i zapomniał o swetrze.
            - Hej, Rose, otwórz swój – powiedziała podekscytowana Victoire.
            Rudowłosa uśmiechnęła się szeroko i sięgnęła po malutkie, ozdobne pudełeczko.
            - To przyszło dzisiaj rano – rzekła Hermiona, zaglądając córce przez ramie, by dowiedzieć się co to takiego i od kogo. Za jej przykładem poszły Lily i Victoire.
            - Co to? – spytała panna Potter. Rose wzruszyła ramionami i podniosła wieczko. Na błękitnej poduszeczce leżała drobna i zgrabna literka „B”, zawieszka na łańcuszek.  
            - Och, śliczne! – zawołała Victoire.
            - Była też koperta z listem – powiedziała Hermiona.
            - Jest tutaj. –  Lily podała kuzynce śnieżnobiałą kopertę. Rose wyjęła z niej zgiętą karteczkę. Było na niej tylko jedno zdanie, zapisane krągłym, ładnym pismem.

            „By być bliżej Twojego serca
B.”

            - Och! – Rose uniosła do góry brew i spojrzała na matkę, Lily i Vicoire, siedzące obok niej i zaglądające jej przez ramię. To słodkie westchnienie było ich sprawką.
            - Przepraszam, siedzicie za blisko – powiedziała.
            - Rose, to bardzo romantyczne – powiedziała Hermiona. Rudowłosa pomyślała, że czasem jej matka zachowuje się jak nastolatka.
            - Co jest takie romantyczne? – spytała Ginny, stając za kanapą i zerkając ponad ramieniem Rose na pudełko.
            - Chłopak Rose wysłał jej romantyczny liścik! – zapiszczała Victoire.
            - Och, to faktycznie romantyczne – powiedziała Ginny, przysiadając na oparciu fotela.
            Młoda Weasley pokręciła głową, nie wierząc, że tak niedorzeczny dialog właśnie miał miejsce. Zamknęła pudełeczko i schowała do kieszeni, żeby nie prowokować niepotrzebnych dyskusji na temat jej i Bena. Starała się ukryć zadowolenie z powodu prezentu, choć musiała przyznać, że to było całkiem miłe uczucie. Żeby jak najszybciej zmienić temat sięgnęła po kolejny prezent, którym okazał się miedziany sweter z ogromnym kwiatem róży na piersiach. Od razu zauważyła tę zmianę, swetry z poprzednich świąt zawsze były brązowe z pierwszą literą jej imienia.
            - Łał, to coś nowego – powiedziała Lily.
            - Dziękuję. – Rose posłała babce uroczy uśmiech i założyła sweter, jakby na dowód swojego zadowolenia.
            - Ja też mam taki. – Potter wyciągnęła z paczki swój sweter, opatrzony kwiatem lilii.
            - Wasze i tak wyglądają dobrze – rzekł Albus, wyjmując z paczki sweter w brązowo-zielone paski z literą „A”, która swoim czerwonym kolorem stanowiła mocny kontrast. Młodszy z synów Pottera zrobił krzywą minę, a Lily zachichotała.
            - Al, pokaż się… Ubierz sweter. Bałam się, że mi nie wyjdzie, bo skończyła mi się włóczka – mówiła babcia Molly.
            Dziewczęta zaśmiały się cicho, widząc przerażony wzrok Albusa.

            *

            - Scorpiusie, mamy z ojcem prezent dla ciebie – powiedziała Astoria, kiedy skrzaty posprzątały wigilijny stół.
            - Prezent? Dla mnie? – zapytał przesłodzonym głosem, niczym zaskoczona panienka. Matka spojrzała na niego karcącym wzrokiem, z ustami wydętymi w „dziubek”.
            - Zachowuj się – burknął Dracon.
            - Tak jest. – Młody Malfoy zasalutował i odebrał kwadratowy pakunek, otoczony drogim papierem ozdobnym. Przyłożył doń dłoń i zamknął oczy, przykładając palce wolnej ręki do skroni, niczym jakiś wróżbita. – Wyczuwam negatywne wibracje – zażartował. Delikatnie pozbył się zbędnej otoczki i uniósł do góry grubą księgę w twardej oprawie, z wizerunkiem krwawiącej róży. Uniósł do góry brew i mlasnął cichutko, niezbyt zadowolony tym faktem.
            - Francuskie romansidło – powiedział, podniósł okładkę i zajrzał na pierwszą stronę, dodając: - Po francusku. Tak, to zdecydowanie negatywne wibracje…
            - Powinieneś ćwiczyć swój język – powiedziała Astoria.
            - Tia…
            - Poza tym, to nie jest romans, owszem, występują wątki miłosne, ale…
            - Po prostu podziękuj i zniknij. – Wtrącił się, niezbyt przyjaznym tonem, jego ojciec. Scorpius spojrzał na niego, jak zwykle siedział wyprostowany, palcami dotykając swojej brody, jakby bawił się w myśliciela.
            - Dziękuję – fuknął blondyn, po czym wcisnął książkę pod pachę i wstał od stołu.
            - Kiedy skończysz czytać, napisz jej streszczenie. Po francusku, na minimum trzysta słów.
            Zatrzymał się w pół kroku i spojrzał ponad ramieniem na swoją matkę.
            - Oczywiście – rzekł ulegle i wszedł w korytarz. – Akurat… - Kiedy znalazł się w swoim pokoju, cisnął „prezent” na półkę i szybko o nim zapomniał.

            *

            Czuła jak coś gniecie ją w ramię. Skrzywiła się i otworzyła oczy. Nie rozpoznawała miejsca, w którym była. Uniosła się do pozycji siedzącej, z zaskoczeniem stwierdzając, że leżała na drewnianej posadzce sali gimnastycznej z wieży na Wyspie Perłowej. Wszystko było takie same jak podczas ostatniego etapu konkursu, z tym jednak wyjątkiem, że obraz był rozmazany. Wyglądało to troszkę tak, jakby malarz dodał za dużo wody i farba spływała z płótna. Rozejrzała się, nie zauważając nikogo. Wstała i jeszcze kilka razy obróciła się wokół własnej osi, próbując zrozumieć, co się stało.
            Usłyszała czyjś śmiech. Pospiesznie odwróciła się za siebie, dostrzegając wysoką dziewczynę, ubraną w czarne spodnie bojówki oraz tegoż koloru bluzę z kapturem. Ufarbowane na ciemno, przyklaśnięte włosy wysuwały się spod kaptura, który miała nasunięty na głowę. Twarz miała trupio bladą, z intensywnie niebieskimi tęczówkami i krwiście czerwonymi ustami. Właśnie tak wyobrażała sobie morderców. Dziewczyna zaśmiała się niemal psychopatycznie, a Rose odruchowo sięgnęła do kieszeni, łapiąc różdżkę.
            - Lacarnum Inflamare* – wymruczała czarnowłosa, wysuwając przed siebie swoją różdżkę. Nim Rose zdążyła jakkolwiek zareagować, z różdżki jej przeciwniczki wystrzeliły małe kule ognia. Nie było czasu na wyczarowanie tarczy, Weasley ledwo wyszarpnęła różdżkę z kieszeni. Zrobiła unik, uchylając się w bok, jednak jedna z ognistych kulek trafiła ją w ramię. Szkolna szata od razu zajęła się ogniem. Rose wrzasnęła, bardziej z przerażenia. Płomienie szybko uporały się z cienką warstwą ubrań i  boleśnie wbiły się w skórę. Weasley zadziałała odruchowo, ściągając z siebie płonącą szatę. Rzuciła ją na podłogę i przydeptała. Zmarszczyła brwi, bo to się nie zgadzało. Na turnieju nie miała na sobie szkolnej szaty.
            Ramię bardzo ją piekło. Spojrzała na nie. Stopiony materiał przykleił się do ciała i usunięcie go nie wyglądało na proste. Na skórze miała bąble, kilka pękło, wypluwając ropę. Skrzywiła się i syknęła z bólu. Zaraz jednak przypomniała sobie, że przecież pojedynek się jeszcze nie skończył i jej przeciwniczka pewnie zaraz ją zaatakuje. Ale dlaczego nie zaatakowała do tej pory? Rose rozejrzała się dookoła, z różdżką wysoko uniesioną, jednak po dziewczynie nie było nawet śladu.
            - Czego szukasz? – Usłyszała za sobą znajomy głos. Odwróciła się i przyjrzała Benowi.
            - Ben? Co ty tu robisz? Przecież nie dostałeś się do konkursu – powiedziała, marszcząc czoło.
            - O czym ty mówisz? Przecież jesteśmy w szkole – stwierdził, wyraźnie rozbawiony. Dopiero teraz Rose z zaskoczeniem odkryła, że naprawdę znajdowali się w Hogwarcie. Jeśli miała być dokładna, były to lochy, niedaleko ukrytego wejścia do Pokoju Slytherinu. Zmarszczyła ponownie brwi, rozglądając się uważnie dookoła siebie. Tutaj również wszystko wydawało się rozmazane, za wyjątkiem Bena, który stał niedaleko niej z subtelnym uśmiechem na ustach i lekko rozwartych ramionach, jakby czekał na uścisk.
            - Chyba jestem zmęczona – powiedziała, robiąc dwa kroki i wtulając się w chłodną klatkę piersiową. Ściągnęła brwi i odsunęła się trochę od niego, dotykając dłonią miejsca, gdzie znajdowało się jego serce. – Jesteś strasznie zimny – stwierdziła. – Powinieneś się cieplej ubierać… - Przyjrzała się jego twarzy. Coś w jej wyrazie się zmieniło. Nie była pewna, co to takiego, ale im dłużej się mu przypatrywała tym głośniej jej wewnętrzny głos krzyczał: „Uciekaj”. Zareagowała w ostatniej chwili. Odwróciła się na pięcie i rzuciła się pędem przed siebie, byle jak najdalej od niego. Słyszała jego kroki i wrzaski, kilka razy obraźliwie ją zwyzywał. Nie oglądała się za siebie aż do zakrętu. Tam obróciła głowę tylko na sekundę, a widząc, jak wciąż ją goni, skręciła w lewo. Nieoczekiwanie wpadła na coś i byłaby się przewróciła, gdyby nie czyjeś dłonie, chwytające ją w pasie. Jej pierwszym odruchem było szarpnięcie się i uwolnienie z uścisku. Dopiero po chwili zauważyła Scorpiusa. Odsunęła się od niego i z przestrachem wyjrzała za róg. Bena nie było nigdzie widać.
            - Dobrze się czujesz? – spytał Malfoy, stojąc za jej plecami. Odetchnęła i obróciła się na pięcie. Już chciała mu coś powiedzieć, ale zamilkła z otwartymi ustami, przypatrując się pokojowi, w którym się znajdowali. Fioletowe ściany z różowymi akcentami, ładne białe meble, kilka dziewczęcych dupereli… Choć obraz był rozmazany rozpoznała w tym pomieszczeniu swój pokój. Rozejrzała się dookoła, zamykając usta i ściągając brwi.
            - Co ty robisz w moim pokoju? – spytała, zwracając swoje spojrzenie w kierunku uśmiechniętego Ślizgona. Uniósł do góry brew.
            - O czym ty mówisz… przecież mnie zaprosiłaś – stwierdził. Spojrzała na niego zdezorientowana.
            - Zaprosiłam? – szepnęła, dotykając dłonią czoła i przecierając nią twarz.
            - No tak, nie pamiętasz? – zapytał, nadal unosząc brew. Rose nawet nie zauważyła, kiedy znalazł się blisko niej, trzymając swoje dłonie na jej biodrach. Całkowicie pochłonięta myślami na temat tych dziwnych sytuacji, przegapiła moment, w którym ją pocałował. Najpierw lekko zszokowana, po chwili zaczęła odpowiadać. Całowali się chwilę, aż nagle Weasley odskoczyła do tyłu.
            - Co jest? – zapytał.
            - To się nie dzieje naprawdę. To się nie mogło wydarzyć! – powiedziała.
            - Do tej pory jakoś nie narzekałaś – stwierdził.
            - Do tej pory? To znaczy, że my…
            - Rose, jesteś pewna, że dobrze się czujesz? – zapytał śmiertelnie poważnie, przyglądając jej się uważnie. Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Rose?
            Nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć usłyszała dzwonek do drzwi. Zerknęła ponad ramieniem na korytarz domu i odwróciła się plecami do Malfoya, chcąc zejść po schodach. Potknęła się jednak i zaczęła spadać w dół.
            Znasz to uczucie, kiedy podczas snu wydaje ci się, że upadasz i budzisz się, podskakując, jakbyś naprawdę spadał? Tak też było z Rose. Kiedy tylko jej umysł zarejestrował brak gruntu pod stopami, ciało wzdrygnęło się i Weasley obudziła się, uderzając przy okazji łokciem w ścianę.
            - Au – pisnęła cicho, mając na względzie śpiące niedaleko Victoire i Lily. Uniosła się do pozycji siedzącej i rozejrzała po pokoju, który dzieliła wraz z kuzynkami na czas świąt spędzanych u dziadków. W ciemności nocy niewiele było widać, ale na tle kolorowych ścian wyraźnie rysowały się dwa kształty dziewczęcych ciał, śpiące spokojnie, każda w swoim łóżku. Odetchnęła głęboko, bo tym razem, mimo mroku widziała całkiem wyraźnie, co oznaczało, że nie znalazła się w następnym śnie.
            - Co za pokręcony sen – szepnęła w przestrzeń, z powrotem kładąc głowę na poduszce i przymykając powieki. Coś jednak ugniatało ją w plecy na wysokości lędźwi. Skrzywiła się i schowała dłoń pod kołdrę, by ugnieść sprężynę starego łóżka, jak jej się wydawało. Tymczasem jej palce natknęły się na jakąś kwadratową rzecz. Kiedy wyjęła rękę i podsunęła dłoń pod okno, gdzie wpadało trochę księżycowego blasku, okazało się, że trzymała w niej kostkę Rubika. Zmarszczyła czoło, bo nie przypominała sobie, żeby zabierała ją ze sobą do babci. Westchnęła jednak i położyła ją na podłodze, trochę z boku, aby rano jej nie zdeptać. Nakryła się kołdrą i odwróciła twarzą do ściany. Wsłuchując się w miarowe oddechy kuzynek, zasnęła.

* Wszelkie zaklęcia w „Licencji na miłość” zostały wyszukane w Wikipedii w dziale „zaklęcia użyte w cyklu Harry Potter”. 

10 listopada 2011

28. Magia świąt


            Pokój Wspólny Slytherinu spowijała ciemność. Jedynie ogień w kominku dawał łunę światła, dosięgającą foteli, na których siedzieli Malfoy, Gonzales i Zabini. Niedaleko przycupnął Paul, pilnując, by nikt nie przeszkadzał przyjaciołom w rozmowie. Odkąd Scorpius wrócił z konkursu, wszyscy chcieli wysłuchiwać opowieści o tym, jak wspaniałym czarodziejem się okazał, pokonując każdego we wszystkich etapach konkursu.
            Blondyn słuchał uważnie opowieści Gonzalesa o tym, co działo się w szkole pod jego nieobecność. Wyglądał na wyluzowanego. Siedział wygodnie, rozparty w fotelu, z nogami na drewnianym stoliku i ze szklanką wody w dłoni. Płomienie rzucały tajemniczy cień na jego twarz, przez co wydawał się jeszcze bardziej przystojny i niebezpieczny. Od czasu do czasu uśmiechał się półgębkiem, popijając mineralną.
            Zabini siedział w fotelu naprzeciwko niego. W jednej dłoni trzymał, tak jak on, szklankę, jednak zamiast wody nalał sobie Ognistej z prywatnej kolekcji, chowanej przed nauczycielami. Czuł, że będzie jej potrzebował. Wolną dłonią podpierał głowę, masując palcem wskazującym skroń. Przystawił szklankę do ust, jednak nie wypił ani kropelki. Wdychał ostrą woń alkoholu, wpatrując się w Malfoya, który zmieniał właśnie pozycję, zakładając po męsku nogę na drugą. W głowie szumiały mu głosy dochodzące z głębi pokoju, a w wewnętrznej kieszeni szaty, tuż nieopodal sera, ciążyła brązowa koperta. Czuł ją, jakby była żywym organizmem. Wydawała się napierać na niego, dusić go. Świadomość, że miał ją przekazać Malfoyowi jeszcze bardziej go przytłaczała. Czuł, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Zaczynał odczuwać wyrzuty sumienia, że pokusił się o zrobienie tych zdjęć. Nie chciał ranić Rose, która – w jakiś niewyjaśniony sposób – nagle stała się dla niego kimś ważnym. Nie chciał zabierać jej tego szczęścia, które niewątpliwie dawał jej Franklin. Jednak za każdym razem, kiedy ich widywał, wiedział, że jest oszukiwana. Że ta chwila szczęścia jest fałszywa. I nie mógł dopuścić do tego, żeby tak było zawsze.
            Ale czy musiał oddawać te zdjęcia Malfoyowi? Czy jego przyjaciel musiał dowiadywać się o tym upokarzającym Rose wydarzeniu? Może powinien sam jej wszystko wyjaśnić? Na pewno zrobiłby to delikatniej niż Scorpius.
            - Zabini, czy ty w ogóle słuchasz, co się do ciebie mówi? – Z rozmyślań wyrwał go zirytowany głos Malfoya. Drgnął i spojrzał na niego, odsuwając szklankę od ust. – Pytałem, czy podczas nieobecności Weasley, Franklin bardzo tęsknił? – Malfoy był wyraźnie niezadowolony z nierozgarnięcia swojego przyjaciela. Mocniej zaakcentował ostatnio słowo, choć nie miał tego w planach. Zabini skupił na nim swój wzrok.
            - Właściwie to jest coś, co chciałbym ci pokazać – powiedział z uśmieszkiem godnym prawdziwego Ślizgona. Spojrzenie Malfoya nieco złagodniało, nabierając zaciekawionej barwy. Damian sięgnął prawą dłonią pod szatę i wyjął kopertę, przez chwilę się w nią wpatrując. Następnie wstał i wolnym krokiem podszedł do blondyna, podając mu pakunek. Młody panicz Malfoy zerknął niepewnie na kopertę, ale już po chwili odwijał sznureczek i sięgał do środka.
            - No, nie próżnował – powiedział po kilku sekundach, oglądając fotografie. – U – zacmokał i uśmiechnął się. – Dobra robota, Zabini. Wyślę je Weasley sowią pocztą jutro rano – dodał z niebezpiecznym błyskiem w oku.
            - Nie – powiedział Zabini. Gonzales spojrzał na niego z uniesioną brwią, Malfoy natomiast spokojnie upił łyk wody. – Jeśli wyślesz to jutro, popsujesz jej święta.
            - Od kiedy interesuje cię, czy jej święta będą udane czy nie? – zapytał blondyn z ironicznym uśmiechem na ustach.
            - Daj spokój. Nawet ty nie masz w sobie aż tyle zła, by psuć komuś święta. Sam uwielbiasz Boże Narodzenie, czyż nie? – Damian spojrzał mu prosto w oczy. Malfoy zastanowił się chwilę, po czym dopił wodę i odstawił szklankę na stolik, wstając. Byli tego samego wzrostu, przez co ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. Stali bardzo blisko siebie, Zabini mógł zobaczyć plamki ciemniejszej barwy na tęczówkach Malfoya.
            - Dobra. Wyślę je po przerwie – stwierdził, odchodząc do dormitorium. Po drodze schował jeszcze kopertę do kieszeni dżinsów. Po chwili zniknął za drzwiami.
            - Szczerze? Nie sądziłem, że się zgodzi – powiedział Gonzales, wstając ze swojego miejsca. Stanął za plecami Zabiniego, wpatrując się, tak jak on, w drzwi dormitorium chłopców z szóstego rocznika.
            - Ja też nie – odparł Damian, odwracając się.
            - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz… Chyba najlepiej z nas wszystkich orientujesz się, co jest między nimi. Wdepnąłeś w to, stary, a on nie lubi, gdy mu się wchodzi w drogę.
            - Przecież wiem – burknął Zabini. Światło z kominka zagrało walca na policzkach Jose.
            - Zastanów się, czy warto dla niej robić sobie z niego wroga. – Jose zabrał podręcznik do transmutacji, który czytał w międzyczasie i ruszył w kierunku swojego dormitorium.
            Zabini dotknął koniuszkiem palców ust, przypominając sobie smak jej pocałunku, kiedy zaciągnął ją do pustej sali w dzień wyjazdu na konkurs. Czy to wtedy stała się mu bliska?
            - Jest – zawołał za nim. Jose zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na niego ponad ramieniem. Uśmiechnął się delikatnie i zniknął w swoim pokoju. Zabini oklapł na fotel, chwytając swoją Ognistą i wypił wszystko jednym haustem, nie zwracając uwagi na szczypanie w przełyku. Odetchnął głęboko i spojrzał w kominek.

*

            Boże Narodzenie. Chyba wszystkim kojarzy się ono z prezentami pod choinką, wesołą atmosferą, rodzinnym kolędowaniem i przepyszną ucztą. Niemal zawsze jest to czas radosny, spędzony wspólnie z najbliższymi. Scorpius Malfoy nie znał pojęcia „rodzinne święta”. U niego w domu zawsze wyglądało to tak samo. Nie kupowali choinki, bo matka narzekała na spadające z niej igły, które wbijały się w jej perskie dywany i trzeba je było wyciągać ręcznie, by nie uszkodzić delikatnego materiału, nie śpiewali kolęd, ponieważ ojciec mawiał,  że to dziecinne i nikomu niepotrzebne, a jedyny efekt, jaki przynosi to ból głowy, natomiast wigilijną kolację jadali w ciszy, z braku wspólnych tematów do rozmowy. Jednak młody Malfoy nie odziedziczył wraz z nazwiskiem malfoyowskiej niechęci do świąt. Wręcz przeciwnie – uwielbiał święta. Uwielbiał atmosferę panującą na Pokątnej oraz świąteczne ozdoby na wystawach sklepów. A przede wszystkim uwielbiał zapach świeżych ciasteczek, dochodzący z cukierni. Zawsze wstępował do tej na rogu, niedaleko banku Gringotta, by kupić pokaźnych rozmiarów papierową torebkę, wypełnioną cieplutkimi rogalikami z czekoladą, robionymi na francuskim cieście. Choć zazwyczaj nie pozwalał sobie na nadmierne spożywanie słodyczy, w tym jednym dniu robił wyjątek. Napawał się świętami w magicznej dzielnicy, zanim nadszedł czas powrotu do domu, gdzie cisza była tak głośna, że aż nie można było wytrzymać. Kiedy był trochę młodszy, próbował zmienić nastawienie rodziców, jednak spotkało się to jedynie z wrzaskiem ojca i skończyło uziemieniem do końca roku.
            Z rozmyślań wyrwał go znajomy, dziewczęcy głos. Odgryzł kawałek rogala i rozejrzał się, odnajdując wzrokiem Rose Weasley, wychodzącą właśnie ze sklepu z biżuterią. Szła w towarzystwie swojej kuzynki Lily Potter, a w dłoniach niosła kilka reklamówek. Zatrzymał się w pół kroku i uważnie je obserwował. Połknął kęs i spokojnym krokiem ruszył za nimi, trzymając się w bezpiecznej od nich odległości. Nie miał nic interesującego do roboty, a do domu nie zamierzał zbyt wcześnie wracać, dlatego pomyślał, że śledzenie Gryfonek mogłoby być świetną zabawą. A może, jeśli by się zorientowały, dałyby się namówić na jakąś słowną kłótnię? Potrzebował jakiejś rozrywki, na poprawę humoru, zanim powróci do rodziny, wesołej jak żałobnicy.
            - Wiesz co? Ostatnio Melody powiedziała mi, że znalazła fantastyczny sposób na gładką skórę dłoni – powiedziała Lily, zaglądając do jednej ze swoich reklamówek i wyciągając z niej butelkę wody. Scorpius szedł za nimi spokojnie, podsłuchując. Zdziwił go fakt, że jeszcze go nie zauważyły, wcale się nie ukrywał ze swoim szpiegowaniem. – Podobno są takie egzotyczne rybki, które żywią się martwym naskórkiem. – Malfoy uniósł do góry brew, krzywiąc się nieznacznie.
            - To działa? – zapytała Weasley, nie mniej zdziwiona niż Ślizgon. Nadstawił ucha, szczerze zainteresowany.
            - No podobno świetnie wyjadają złuszczający się naskórek, pozostawiają skórę gładką jak pupcia niemowlaka – powiedziała Potterówna, wymachując butelką.
            - Interesujące – stwierdziła rudowłosa. – I jednocześnie trochę dziwaczne – dodała. Scorpius wzdrygnął się na myśl, że jakieś oślizgłe ryby mogłyby wcinać jego naskórek. To było obrzydliwe.

            Scorpius od razu zorientował się, kiedy opuścili Pokątną. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zawrócić, jednak wzruszył ramionami i szedł dalej za nimi, od czasu do czasu przystając lub chowając się za rogiem, żeby przypadkiem go nie nakryły. Poczuł się jak małe dziecko, gdzieś od środka wybuchała w nim ekscytacja. Taka głupia zabawa, a tak go cieszyła. Jeszcze bardziej radował go fakt, że w każdej chwili mógł zostać przyłapany, a wtedy na pewno pokłóciłby się z Weasley, co poprawiłoby mu humor.
            Dziewczyny przeszły przez ulicę, więc poszedł za nimi. Nie orientował się jednak w mugolskich przepisach ruchu (zazwyczaj jeździł z prywatnym szoferem ojca), dlatego nie zrozumiał czerwonego światła, które zaświeciło się po drugiej stronie i wszedł na pasy, święcie przekonany, że jest całkowicie bezpieczny. Nie doszedł nawet do połowy, kiedy usłyszał pisk opon i dźwięk klaksonu. Wystraszony przyspieszył kroku, o mało nie wpadając pod koła innego samochodu. Kiedy znalazł się w końcu na chodniku, poprawił włosy i rozejrzał się, szukając wzrokiem Weasley. Pospieszył za nią, żeby nie zgubić jej z oczu. Po chwili zatrzymały się na przystanku autobusowym. Potter się pożegnała i odeszła, a rudowłosa usiadła na ławeczce, sprawdzając godzinę na zegarku. Stanął niedaleko i wyczekiwał. Po chwili podjechał czerwony, piętrowy autobus, jednak domyślał się, że nie był to Błędny Rycerz. Wysypało się z niego z tuzin osób i do środka weszło tyle samo. Scorpius schował się za tłustym panem w garniturze i wszedł do środka.
            To było najgorsze piętnaście minut w jego życiu. Pojazd był tak zatłoczony, że dla niego znalazło się zaledwie dwadzieścia centymetrów kwadratowych w rogu. Ze wszystkich stron otaczali go ludzie, dotykali go, ściskali, patrzyli mu w twarz. Jedna starsza pani kichnęła prosto na niego. Nie mógł się ruszyć i było mu gorąco. Widział Weasley, siedzącą niedaleko. Wyglądała, jakby otaczający ją tłum ludzi w ogóle jej nie irytował. Jakiś facet siedzący za nią, nachylił się lekko do przodu i obwąchał jej włosy. Scorpius skrzywił się, stwierdzając w duchu, że mugole są obleśni.
            Wyczerpany wyszedł z autobusu i mocno zaciągnął się świeżym powietrzem. Poprawił wygniecione ubranie i ruszył za Rose, która znowu postanowiła przejść przez ulicę. Mając w pamięci poprzedni raz, obejrzał się, czy nic nie jedzie i zszedł dalej schodami do podziemi. Znalazł się jakby w innym mieście. Jaskrawe jarzeniówki raziły go w oczy, kiedy szedł wzdłuż straganów i sklepów. W kilku wnękach zauważył bezdomnych, przykrytych gazetami i starymi, wyżartymi przez mole kocami. Pod sufitem znajdowały się tablice informacyjne. Starał się nie zgubić Weasley, która lawirowała między ludźmi, jakby miała to we krwi. On co chwilę obijał się o kogoś.
            W końcu doszli do kolejnych schodów, prowadzących w dół. Na dole znajdowała się stacja, wyglądająca jak ta na King Cross. Malfoy pomyślał, że to musiało być metro, o którym kiedyś od kogoś usłyszał. Podziemny pociąg. Tutaj było mnóstwo ludzi, literki na tablicach informacyjnych zmieniały się w zależności od nadjeżdżających pociągów. To miejsce tętniło życiem.
            Podszedł do metalowych barierek i wszedł w jedną, jednak ta nie chciała go przepuścić. Zdziwił się i spróbował jeszcze raz, ponownie spotykając się z odmową. Szarpnął kilka razy, przeklął, aż zwrócił na siebie uwagę ochroniarza w niebieskiej koszuli i z beretem na głowie.
            - Jakiś problem, proszę pana? – zapytał mężczyzna.
            - To ustrojstwo nie chce mnie przepuścić – odparł Scorpius, siłując się z barierką.
            - Włożył pan bilet odpowiednią stroną?
            - Bilet? Jaki bilet?
            - Proszę wybaczyć, kolega nie stąd. – Znikąd pojawiła się przy nich Weasley. Uśmiechnęła się do ochroniarza, po czym sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej malutki kartonik. Nachyliła się nad barierką, która przetrzymywała Scorpiusa i włożyła karteczkę w cieniutki otwór. Zaświeciło się zielone światełko, a gdy Malfoy natarł na bramkę, ta ustąpiła. – Pierwszy raz będzie jechał metrem. Dopilnuję, żeby więcej nie było z nim problemów – powiedziała.
            - Oczywiście, proszę pani. Miłego dnia. – Skinął głową i odszedł. Weasley spojrzała na Malfoya z chęcią mordu w oczach, po czym odwróciła się na pięcie.
            - Idziemy – powiedziała.
            Nie odezwali się dopóki nie znaleźli się w pociągu. Usiedli obok siebie. Scorpius spojrzał na nią, przyglądając się, jak zdejmuje szalik i rozpina trochę kurtkę. Zauważył dekolt bluzki i srebrny łańcuszek, wiszący na jej szyi.
            - Szczerze mówiąc, to myślałam, że odpuścisz sobie po tym, jak ta babka w autobusie kichnęła ci prosto w twarz – wyznała nagle, nie spoglądając na niego, jednak uśmiechając się delikatnie.
            - Wiedziałaś, że za tobą idę? – zapytał.
            - Od samego początku. Nie kryłeś się z tym za bardzo – odpowiedziała, zakładając nogę na nogę. Wydało mu się, że był to bardzo subtelny gest.
            - Więc specjalnie pozwoliłaś, żebym załapał od niej jakieś choróbsko. I prawie potrącił mnie samochód – powiedział, siadając wygodniej i także rozpinając kurtkę. Pociąg kołysał się delikatnie na boki.
            - Jesteś bardzo uparty, skoro wciąż szedłeś dalej – przyznała. – Jednak nie mogłam pozwolić, abyś pokłócił się z ochroniarzem. Tego by było za wiele, jeszcze coś by ci się stało i miałabym cię na sumieniu…
            - No proszę, jaka ty wrażliwa – zironizował.
            - Przepraszam panią, czy może mi pani zdradzić, która godzina? – Podszedł do nich garbaty mężczyzna, zwracając się do Weasley. Malfoyowi nie uszedł fakt, że wpatrywał się on prosto w dekolt dziewczyny, jakby czas, o który zapytał, wcale go nie interesował.
            - Nie mam zegarka – odpowiedziała spokojnie, delikatnie się uśmiechając. Facet oblizał się i odszedł, jeszcze kilka razy się na nią oglądając.
            - Co za obleśna rasa – powiedział Scorpius, przyglądając się z obrzydzeniem kobiecie, siedzącej naprzeciwko nich.
            - Nie wiesz co mówisz. Mugole są bardzo interesujący.
            - Tak, na pewno. Już drugi raz widzę, jak niemal zostajesz pożarta wzrokiem – odparł.
            - Zazdrosny jesteś? – zapytała z ironicznym uśmieszkiem.
            - Nie, raczej mnie to obrzydza. Koleś w autobusie wąchał twoje włosy. Ohyda. – Wzdrygnął się, jakby na potwierdzenie swoich słów. – A ten przed chwilą niemal wskoczył w twój dekolt. Sami zboczeńcy.
            - Wąchał moje włosy? – spytała. – Fuj. – Skrzywiła się i sięgnęła do jednej ze swoich reklamówek, które trzymała między nogami. Wyjęła z niej kartonik z sokiem.
            - Co to jest? – spytał Scorpius, wskazując na krótką rurkę, którą wcisnęła w kartonik.
            - To jest słomka. Przez nią się pije – odpowiedziała, upijając kilka łyków.
            - To jest interesujące – stwierdził. – Ała! – Ktoś pociągnął go za włosy, a gdy się obrócił zauważył małego chłopca, stojącego na siedzeniu obok. Miał na głowie wełnianą czapkę i uśmiechał się od ucha do ucha.
            - Głupi jesteś – powiedział chłopczyk.
            - Zamknij się – odparł Malfoy zgryźliwie.
            - Twój chłopak jest głupi. – Malec zwrócił się do Rose. Ta uśmiechnęła się przyjaźnie.
            - To nie jest mój chłopak, ale masz rację, za mądry to on nie jest – odpowiedziała.
            - I po co go nakręcasz? – zapytał blondyn.
            - Zamknij się – powiedział chłopiec.
            - Sam się zamknij. Ała! Ty mały…! – Malfoy już sięgał ręką za poły kurtki, by wyjąć różdżkę, kiedy Weasley położyła mu dłoń na przedramieniu i spojrzała na niego karcącym wzrokiem. Po chwili pociąg się zatrzymał i szarpnęła go za rękaw, zmuszając do wyjścia z metra.
            Ponownie musiał przeprawić się przez barierki. Weasley westchnęła i podała mu kolejny bilet. Pokazała jak powinien go włożyć, i gdzie, po czym udali się schodami na górę.
            - Dlaczego się nie wściekasz? – zapytał nagle Scorpius. Spojrzała na niego zaciekawiona. – Łażę za tobą od dobrej godziny, a ty jeszcze ani razu na mnie nie nawrzeszczałaś – powiedział.
            - Są święta, Malfoy. Nawet ty i twoje dziwaczne hobby nie popsujesz mi humoru – stwierdziła, podchodząc do krawężnika i zatrzymując się. Idąc za jej przykładem także się zatrzymał. – Poza tym… nie było tak źle – dodała, uśmiechając się. – Pierwszy raz rozmawiamy normalnie.
            Kiwnął głową, zamyślając się. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie ulicy, z zaskoczeniem stwierdził, że wie, gdzie się znajduje. Za rogiem powinien być Dziurawy Kocioł.
            - Wróciliśmy na Pokątną – stwierdził, rozglądając się dookoła.
            - Chyba nie sądziłeś, że wezmę cię do siebie? – spytała z lekkim uśmiechem.
            - Więc jeździłaś w kółko?
            - Teraz przynajmniej mam pewność, że trafisz do domu, nie zostaniesz potrącony przez samochód, żadna pasażerka autobusu nie kichnie ci w twarz, zarażając jakąś dziwną chorobą oraz żadne dziecko nie będzie uwłaczać twojej inteligencji, a ty nikogo nie zabijesz – stwierdziła, uśmiechając się jeszcze szerzej i obserwując jego zdezorientowaną minę.
            - Aha – bąknął. – Trochę nieswojo się czuję, kiedy tak o mnie dbasz – dodał, pokazując w uśmiechu uzębienie.
            - Nie przyzwyczajaj się – odpowiedziała. I wtedy Malfoy zrobił coś, co ją całkowicie zszokowało. Z wrażenia upuściła swoje reklamówki. Blondyn zbliżył się na krok, nachylił się i dotknął swoimi ustami jej policzka. Pocałunek trwał zaledwie sekundę, ale to wystarczyło, by poczuła ciepło jego warg. On zaś – jak miękką i delikatną miała skórę. Odsunął się na kilka kroków i ze swoim charakterystycznym uśmieszkiem powiedział:
            - Wesołych Świąt. – Po czym zniknął za zakrętem.
            Weasley otrząsnęła się z szoku i pozbierała swoje zakupy. Starając się zapomnieć o całej przygodzie ze Ślizgonem, ruszyła w stronę domu. Musiała się jeszcze przebrać i zapakować prezenty, które kupiła.

*

            Malfoy był w siódmym niebie. Co prawda nie pokłócił się z Weasley, co niewątpliwie mogłoby być przyczyną dobrego humoru, jednak udało mu się ją zdezorientować. Był niemal pewny, że cały wieczór spędzi na rozmyślaniu, co też takiego wydarzyło się wtedy niedaleko Dziurawego Kotła. Właściwie ten całus wyszedł całkiem spontanicznie, nie planował tego, ale kiedy zdał sobie sprawę, że to nieźle namiesza jej w głowie, pogratulował sobie instynktu. Z drugiej strony… kiedy sam się nad tym zastanawiał… chyba chciał jej w jakiś sposób podziękować za ten spacer po mugolskim świecie… i też bardzo chciał jej dotknąć. Odkąd wrócili z Wyspy Perłowej, kilka razy zdarzyło mu się o niej myśleć. Zaraz jednak przypominał sobie wszystkie ich kłótnie oraz dlaczego jej tak bardzo nienawidzi i przechodziło mu, jak ręką odjął. W dodatku w głowie wciąż miał wizję załamanej Weasley, która popada w depresję zaraz po tym, jak ogląda przesłane przez niego zdjęcia niewiernego Franklina. Uśmiechnął się do własnych myśli i wszedł do domu, zdejmując w progu kurtkę, którą rzucił w przestrzeń. Została przechwycona przez skrzata domowego, nim zdążyła dotknąć podłogi.
            - Dobry chwyt – stwierdził bez przekonania, wchodząc do salonu, gdzie w wysokim fotelu siedziała jego matka. Czytała jakąś książką, znając ją – romans. Zawsze siadywała w jednym miejscu, pod oknem, gdzie było dostatecznie dużo światła i przestrzeni. Scorpius już dawno stwierdził, że nawet przy tak błahym zajęciu, jak czytanie czy dzierganie na drutach, wyglądała niezwykle elegancko i dystyngowanie. Miała na sobie białą koszulę z kołnierzykiem oraz brązowy sweterek, który kolorem pasował do jej włosów, zawsze ciasno związanych w koka z tyłu głowy. Na nogach miała koc koloru brudnej zieleni. Smukłe palce przerzucały kartki, a bystre oczy, schowane za drobnymi okularami, przesuwały się po linijkach tekstu.
            - Cześć, mamo – powiedział, podchodząc bliżej i całując ją w czoło.
            - Witaj, Scorpiusie – odpowiedziała, na chwilę odrywając się od książki. – Jak ty wyglądasz? Koszula ci wystaje ze spodni – dodała, wskazując na niego palcem. – To bardzo nieeleganckie. – Wzruszył ramionami i skierował się w stronę wnęki w ścianie, spełniającej rolę drzwi. – Mógłbyś zrobić coś z tymi włosami. Sterczą na wszystkie strony.
            - Tylko nie czepiaj się moich włosów – rzekł, schodząc ze schodów do piwnicznej części rezydencji, gdzie – po wielu kłótniach – udało mu się wyprosić miejsce na swoją sypialnię. Czuł się w niej dobrze, jak w lochach Hogwartu. Oczywiście jego pokój był o wiele większy niż dormitorium w szkole, miał własną łazienkę i garderobę, a przede wszystkim nie było w nim żadnego z jego kolegów. Nie wyglądał jak pokój Ślizgona, a raczej zwykłego, miłego chłopaka. Ściany sypialni były brązowe, przyjemne dla oka, ramy okien (zamontowanych w ścianach zaraz po tym, jak wybłagał ten pokój jako swój) wykonano z ciemnego drewna, przez co ładnie ze sobą współgrały. Na wprost drzwi, pod ścianą stało dwuosobowe łóżko z baldachimem, który jednak nigdy nie był zasłaniany, za to przywiązany do czterech kolumienek ciemnymi wstążkami ukazywał jednolitą, brzoskwiniową pościel. Kiedy Scorpius był mały, uwielbiał leżeć między poduszkami, otulony ich ciepłem i miękkością. Niekiedy nadal odzywała się w nim potrzeba zagłębienia się w miękkich jaśkach, dlatego u wezgłowia łóżka leżało mnóstwo poduch i poduszek różnej wielkości. Z boku stało obszerne biurko, z czarną lampką  po lewej stronie. Miało kilka ukrytych szuflad, o których nie wiedzieli jego rodzice, a gdzie przechowywał magiczne magazyny dla dorosłych mężczyzn, w jego mniemaniu – atrybut każdego zdrowego nastolatka. Była szafa, w której zazwyczaj trzymał swój kociołek i kufer, kiedy wracał na wakacje do domu, miał też regał z książkami oraz okrągły, niziutki stolik z fotelami w kształcie tłuczków (ostatni krzyk mody), które były tak miękkie, że gdy ktoś na nich siadał, zapadały się prawie do samej podłogi. Niedaleko łóżka stał stojak na miotłę, pusty, ponieważ jego Nimbus leżał teraz spokojnie w dormitorium w Hogwarcie, czekając na kolejny mecz. Nie można również pominąć rozsuwanych drzwi, w kolorze ściany, jednak jakby w nią „wepchniętych”. To była jego łazienka, z ogromną wanną. Odkąd pamiętał był zwolennikiem długich kąpieli, dlatego tak bardzo się ucieszył, kiedy jako prefekt mógł korzystać z łazienki dla prefektów, gdzie znajdowała się wanna wielkości basenu. Garderoba znajdowała się po prawej stronie od drzwi i to właśnie tam skierował swoje kroki zaraz po wejściu. Musiał przebrać się do kolacji, jego matka nawrzeszczałaby na niego, gdyby zasiadł do stołu w ubraniu, w którym był na mieście. To by było takie nieeleganckie.

* Nigdy nie byłam w londyńskim metrze, dlatego cały jego opis jest wymyślony. 

13 października 2011

27. Zwycięzcą zostaje...


Pod koniec czwartego dnia hogwartczycy stanęli przed czteropoziomową wieżą w centralnej części lasu. Byli brudni i zmęczeni, ale na ich twarzach gościły uśmiechy. Wyglądało na to, że pomyślnie przeszli drugi etap, a tym samym zakwalifikowali się do trzeciego. Na schodach prowadzących do ogromnych drzwi stał ich opiekun – profesor Neville Longbottom, z założonymi na biodrach dłońmi. Uśmiechał się do nich sympatycznie.
- Macie piłeczkę? – spytał, wyciągając przed siebie dłoń. Elizabeth chwyciła się za kieszenie, szukając turkusowej piłki. Kiedy ją znalazła, podała nauczycielowi, a ten, wziąwszy ją, odsunął się i gestem dłoni zaprosił ich do środka budynku.
Znaleźli się w okrągłym pomieszczeniu z wysokim sufitem i drewnianą podłogą. Po obu stronach od wejścia wznosiły się schody, które prowadziły na balkony, z których był dobry widok na całą salę. Na środku już stały trzy drużyny. Hogwart był czwartą, więc pozostało jeszcze czekać na sześć innych.
- To coś jak sala gimnastyczna – powiedziała Rose, rozglądając się dookoła.
- Ciekawe po co mieliśmy się tutaj zebrać? – zapytała Elizabeth, podchodząc do rudowłosej i stając obok.
Odwróciły się zaciekawione, ponieważ przy wejściu nagle pojawiły się jakieś krzyki. Okazało się, że to chłopcy z rywalizujących drużyn. Chcieli wejść wszyscy jednocześnie, jednak wrota nie były znowu aż tak wielkie, by zmieścić ośmiu uczniów, przez co wszczęto kłótnię o to, kto powinien pierwszy wejść do środka. Rose westchnęła i podeszła bliżej środka, ustawiając się, jak wszyscy pozostali, w szeregu. Za nią stanęli pozostali z jej drużyny. Dopiero teraz zauważyli profesor Paulę Dobson, która prowadziła drugi etap. Stała przed wszystkimi, z rękami wciśniętymi w kieszeń szaty z emblematem Akademii. Promienie zachodzącego słońca, wpadające przez niewielkie okna w sali, odbijały się w szkłach jej okularów. Wpatrywała się w niebo, mrużąc oczy.
- Sześć drużyn dotarło – powiedziała nagle, odwracając się w ich stronę. – Właśnie minął czwarty dzień! Zamknijcie wrota! – zawołała. Przy drzwiach deportowało się dwóch nauczycieli, którzy pchnęli je, by się zatrzasnęły. – Jest was mniej niż przypuszczałam, ale to nawet lepiej. Szybciej pójdzie – powiedziała z uśmiechem. – Przygotujcie się, za chwilę rozpoczniemy trzeci etap.
- Co? Teraz? Jesteśmy zmęczeni – dało się słyszeć. Rose rozejrzała się po tych, którzy dotarli na czas. Nie byli wcale w lepszym stanie niż oni. Ze zdziwieniem odkryła, że była wśród nich drużyna, której dzień wcześniej odebrali piłeczkę. Czyżby zdążyli zabrać komuś inną?
- Przestańcie marudzić! – Dało się słyszeć gdzieś z prawej. Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku, a ich oczom ukazał się mężczyzna średniego wzrostu, w czarnej chuście na głowie i w szacie opinającej się na jego płaskim, lecz dobrze zbudowanym brzuchu. Żuł wykałaczkę, uśmiechając się półgębkiem. Miał krzywy nos i wąskie usta, a w oczach czaiła się jakaś nieznana iskra. – Jestem Drake i poprowadzę trzeci etap konkursu – powiedział, znikając i pojawiając się zaraz obok Pauli, która wydęła usta w grymasie niezadowolenia.
- Jak zwykle się popisujesz – burknęła. Drake spojrzał na nią, poruszył zabawnie brwiami i zwrócił się do uczestników.
- Dam wam dziesięć minut na odpoczynek, a później przeprowadzimy magiczne pojedynki. To jest trzecie zadanie. – Uśmiechnął się wesoło, jakby kręcił go ten pomysł i wypluł wykałaczkę, która uderzyła w czoło jednego z chłopaków stojących przed nim, który wciąż narzekał. – Jakiś problem?
- Tak – odparł tamten, pocierając miejsce, w które uderzyło drewienko. – Potrzebujemy snu i prysznica. Po czterech dniach w tym lesie chyba nam się należy?
- Dziesięć minut. Walczycie między sobą, ale nie przeciw swojej drużynie – powiedział Drake, wkładając ręce do kieszeni tak, jak to zrobiła Paula i odwrócił się. Profesor Dobson westchnęła i zwróciła się do uczniów.
- Będziemy was obserwować i przyznawać punkty. Każda osoba może dostać maksymalnie 25 punktów, więc cała pula dla zespołu to sto. Punkty otrzymujecie za zaklęcia i spryt. Przegrany otrzymuje z urzędu zero punktów. Jeśli po dziesięciu minutach pojedynek będzie nierozstrzygnięty, zostanie przerwany i skończy się remisem, a walczący otrzymają tyle punktów ile przyznano im podczas bijatyki. Nie dopuszcza się użycie zaklęć niewybaczalnych. Macie dziesięć minut na przygotowanie się. Później wyczytam pierwszą parę – powiedziała, odchodząc do Drake’a, który stał niedaleko, opierając się o ścianę.
- Zwariowany ten konkurs – powiedział Clouda. Scorpius prychnął, słysząc to określenie. Cała czwórka weszła na balkon, z którego mieli obserwować walki. Rose usiadła pod ścianą, a pozostali oparli się o barierki. Elizabeth jadła kanapkę, chyba ostatnią, jaka jej została, a Cloud okręcał w palcach różdżkę. Tylko Scorpius stał z założonymi na piersiach rękami, niewzruszony przypatrując się potencjalnym przeciwnikom. Starał się ocenić ich zdolności po samym wyglądzie, ale kiepsko mu to szło.

*

Damian siedział na fotelu w Pokoju Wspólnym Ślizgonów i czytał Zaklęcia dla zaawansowanych, kiedy na fotelu obok ktoś usiadł. Podniósł leniwie spojrzenie, chcąc zapytać Gonzalesa, czy nie pomógłby mu z esejem na historię magii, mając oczywiście na myśli, że on nie maczałby nawet palca w owym eseju, jednak osobą obok nie był wcale Jose.
- Milton, witaj – powiedział Zabini, zatrzaskując książkę i przyglądając się młodszemu koledze. Siedział wygodnie, z nogami wiszącymi nad ziemią, ponieważ jeszcze do niej nie dosięgał. Obie dłonie ułożone miał na podłokietnikach, a jego błękitne tęczówki wpatrywały się w Ślizgona. – Szybko wróciłeś.
- Ten koleś jest szybszy niż odrzutowiec – odparł chłopczyk.
- Odrzutowiec? – zapytał Zabini, unosząc do góry brwi. Milton spojrzał na niego z jedną brwią w górze.
- Chyba opuszczałeś lekcje mugoloznawstwa – stwierdził z ironią blondynek, uśmiechając się jednym kącikiem ust. Damian zmrużył oczy, wciąż zastanawiając się nad tajemniczym odrzutowcem, kiedy Milton odezwał się ponownie. – Masz moje czekoladowe żaby?
- Nie w kieszeni – odparł starszy Ślizgon, oglądając się za siebie. Wzrokiem odszukał Paula, którego kiedyś zwerbował Scorpius. Machnął na niego dłonią, a gdy ten podszedł, nakazał mu przeniesienie pudła z czekoladowymi żabami z dormitorium Damiana do pokoju chłopców z drugiego roku. Blondyn bacznie obserwował jak chłopak znika za drzwiami, a kiedy ponownie wyszedł z ogromnym pudłem, jego oczy zapłonęły. Sięgnął dłonią pod poły szkolnej szaty i wyjął brązową kopertę.
- Jutro chcę dostać sto galeonów jeszcze przed obiadem – powiedział.
- Sto? Ile żeś tych zdjęć narobił? – spytał Zabini, odwiązując sznureczek, który zabezpieczał kopertę przed otworzeniem się.
- Dziewczyn było pięć, ale uznałem, że te namiętniejsze sceny też ci się spodobają. Powinienem zażądać więcej, za straty moralne, jakie poniosłem oglądając te świństwa – odparł chłopiec, zeskakując z fotela. Damian trzymał już w dłoni plik ruszających się fotografii. – Swoją drogą, nie wiedziałem, że z ciebie taki zboczeniec, Zabini. – Uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy białych jak śnieg zębów i zniknął w swoim dormitorium.
Ślizgon został sam, siedząc w tym samym fotelu. Obejrzał zdjęcia, zgrzytając zębami. Zrobiło mu się żal Rose, że zadawała się z takim typkiem. Naprawdę… ją polubił. Wcisnął fotografie z powrotem do koperty i spojrzał na drzwi dormitorium chłopców z drugiego rocznika. Zastanawiał się, kiedy Milton zdążył zrobić te zdjęcia? Do obiadu bywał na lekcjach, później spał prawie cały czas. Naprawdę zadziwiające było to, jak on znajdował czas na wszystkie pozostałe obowiązki.

*

Po dziesięciu minutach ich przerwa się skończyła. Na środek sali wyszedł Drake, z szerokim uśmiechem, żując następną wykałaczkę.
- Losowanie czas zacząć – powiedział na tyle głośno, by każdy mógł go usłyszeć. Wyjął spod szaty różdżkę i począł zataczać nią koła. Z różdżki posypały się iskry, tworzące pomarańczową spiralę, z której powoli wyłaniała się duża muszla. Drake uśmiechnął się jakby drapieżnie i stuknął różdżką w małża. Po chwili muszla otwarła się i z głośnym beknięciem, które – oczywiście – uczniowie przywitali z chichotem, wypluła z siebie perłę wielkości Złotego Znicza. Mężczyzna sprawnym ruchem schwycił ją, zanim spadła na podłogę i przystawił do oczu. Z tej odległości nikt nie mógł zobaczyć, czemu przygląda się profesor, jednak po chwili było już wiadomo, co go tak zainteresowało. Wykrzyknął bowiem:
- Elizabeth Morrison i Francis Lumiere. – Blondynka spojrzała na swoich towarzyszy. Nikt nie spodziewał się, że to ona pójdzie jako pierwsza. Pobladła i chyba nie do końca wiedziała, co tak naprawdę się działo. Rose poklepała ją po ramieniu i uspokoiła krótkim: Dasz radę. Dziewczyna uśmiechnęła się nikło i ruszyła w stronę schodów. Jej wzrok bezwiednie powędrował naprzeciw, wyłapując maszerującego w jej kierunku chłopaka. Był wysoki i barczysty, z ciemnymi włosami, których grzywka wpadała mu do oczu.
- Oprócz zaklęć niewybaczalnych, wszystkie chwyty dozwolone – powiedział Drake, stając między nimi. Elizabeth musiała zadrzeć wyżej głowę, by móc spojrzeć w ciemne jak węgle oczy swojego przeciwnika. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie. Odwzajemniła ten gest, jednocześnie myśląc, że może nie będzie tak źle i francuz jej nie zmasakruje. Profesor nakazał ustawić im się w odległości dwudziestu kroków od siebie, po czym dał sygnał, by wyjąć różdżki.

Najpierw go rozbroję, a później zatrzymam drętwotą. Nie będzie mógł się ruszyć, więc nie będzie mógł rzucić zaklęcia. Wygram ten pojedynek w dwie minuty. Tylko te punkty… Może trzeba to pociągnąć i użyć większej ilości zaklęć, żeby dostać więcej punktów?

Jej rozmyślenia przerwał krzyk chłopaka, który rzucił w nią jakieś zaklęcie rozbrajające. W ostatnim momencie zdołała zasłonić się wyczarowaną tarczą. Odetchnęła, jednak to nie był koniec. Francis uparł się i ciągle strzelał w nią oszołamiaczami, które sprawnie odbijała. Nie miała nawet okazji sama zaatakować. Szybko rozejrzała się po sali, ale nie zauważyła niczego, co w jakiś sposób mogłoby jej się przydać lub za czym mogłaby się schować. Zaklęła cichutko i z gracją zrobiła dwa kroki w prawo, unikając kolejnego zaklęcia i rzucając drętwotę. Francis szybko się zasłonił i odwdzięczył jej się tym samym. Uśmiechnęła się przyjaźnie i kucnęła akurat w momencie, w którym złota smuga wypłynęła z różdżki francuza. Chłopak nie mógł zmienić toru zaklęcia, które wciąż wypływało z końca „magicznego kijka”. To była jej szansa, nie mogąc się bronić, dopóki zaklęcie się nie skończy, Francis padł na ziemię.
- Petrificus totalus – szepnęła, dmuchając w koniec różdżki, jakby zdmuchiwała z niej niewidzialny pyłek. – Nie wiem, co to było za zaklęcie, ale na takie pojedynki się w ogóle nie nadaje – powiedziała, podchodząc do swojego przeciwnika. Drake ogłosił jej zwycięstwo, więc ściągnęła z niego zaklęcie paraliżu i pomogła mu wstać. Powiedział coś do niej po francusku i odszedł z szerokim uśmiechem. Elizabeth usłyszała radosne okrzyki swojej drużyny i niezadowolone szepty towarzyszy francuza.

*

Profesor Longbottom, przed swoim wyjazdem, zadał im esej na temat trujących roślin magicznych rosnących w całej Anglii, dlatego też Shila siedziała w bibliotece, oświetlając stronice starej księgi świecą. O tej porze, zaledwie godzinę przed zamknięciem, w bibliotece było niewiele osób, dlatego bibliotekarka pogasiła główne światła, rozdając uczniom duże świece, które spokojnie wystarczały do oświetlenia sobie całego stolika. W pomieszczeniu zrobiło się cicho, a promyki nadały mu tajemniczej atmosfery. Ze względu na bardzo ogólnikowy temat wypracowania, Shila miała małe problemy ze znalezieniem książek, którymi mogłaby się posłużyć, jednak już od piętnastu minut czytała grube tomisko, które znalazła całkowicie przypadkiem, chcąc wziąć inną, mniejsza i nowszą książeczkę. Były w niej opisane wszystkie rośliny trujące na świecie, dlatego wystarczyło wyodrębnić tylko te, które można było odnaleźć w Anglii i po kłopocie.
Siedziała na krześle, niemal się nie ruszając, czując leciutkie wibracje na swoich kolanach, spowodowane mruczeniem śnieżnobiałego kota. Snowy zawitał w bibliotece zaraz po tym, jak znalazła się w niej Shila i wskoczył na kolana swojej pani, zwijając się w kłębek i czuwając z na wpół zamkniętymi oczami. Biło od niego przyjemne ciepło i Ishihara wcale nie chciała się go pozbywać.
Płomień świecy zadrgał, targany podmuchem powietrza. Podniosła spojrzenie znad czytanej książki i spojrzała na siadającego naprzeciw niej Krukona. Zmrużyła powieki i pogłaskała kota po pyszczku. Zamruczał głośno i jeszcze mocniej wychylił łepek, domagając się pieszczot.
- Cześć – powiedział Ivan, spoglądając na nią z lekkim zażenowaniem. Z radości Snowy zaczął wbijać pazurki w jej uda, za co normalnie by go zganiła, jednak teraz działał na nią otrzeźwiająco. Lekkie szczypanie pozwalało jej na zachowanie trzeźwego umysłu, kiedy patrzyła na znajomą twarz.
- Cześć – odparła bez zaangażowania, na powrót opuszczając wzrok na tekst. Och, jak ją korciło, żeby z nim normalnie porozmawiać! Lub chociaż na niego popatrzeć. Jednak zdeptana duma jej na to nie pozwalała. Wciąż czuła żal, że dała się tak łatwo nabrać na kilka uroczych gestów i słów.
- Shila, porozmawiajmy – zaproponował z cichym westchnięciem.
- Rozmawiamy – odpowiedziała, coraz silniej drapiąc kota za uchem, czym tylko go zdenerwowała. Mocniej wbił pazury w jej nogę, dając jej do zrozumienia, żeby trochę zwolniła, jeśli nie chciała wyglądać jak podziurawione sitko. Uspokoiła dłoń.
            - Nazywasz to rozmową? – zapytał, unosząc do góry brew i wskazując palcem wskazującym to na siebie to znów na nią. Spojrzała na niego zdziwiona i pokiwała lekko głową, wracając do lektury. – W rozmowę zaangażowane są co najmniej dwie osoby, nie tylko jedna - stwierdził. – Zamknij książkę.
            Shila powoli zamknęła księgę, zaznaczając palcem miejsce, gdzie skończyła czytać i spojrzała na niego wyczekująco.
            - Słuchaj, jestem trochę zajęta, więc mów, co tam masz do powiedzenia i daj mi się uczyć – powiedziała.
            - Cicho! – zganiła ją bibliotekarka. Shila uśmiechnęła się w jej stronę i skinęła głową.
            - Widzisz? To nie miejsce na rozmowy – powiedziała do niego z delikatnym, mściwym uśmiechem i obserwowała, jak zrezygnowany wstaje.
            - Więcej już nie będę cię nachodził – powiedział na odchodnym.
            - I dobrze – burknęła, poprawiając się na krześle i otwierając księgę. Nie czytała już jednak, utkwiwszy wzrok w literce „b”, rozpoczynającej kolejne zdanie. Wpadła w dziwny stan odrętwienia. Czekała na ból w sercu, napływające do oczu łzy, jednak nic takiego nie nastąpiło. Czuła się zwyczajnie, jakby wcale go nie widziała, jakby w ogóle się do niej nie odezwał.
            - Przykro mi, ale już zamykam. – Dosłownie znikąd pojawiła się obok niej bibliotekarka. Shila podskoczyła wystraszona i spojrzała na kobietę.
            - Tak, oczywiście – powiedziała z subtelnym uśmiechem. – Chciałabym ją wziąć – dodała, wskazując księgę. Kobieta odnotowała w zeszycie nazwisko Ishihary i tytuł zabranej lektury po czym ruszyła dalej, by przypomnieć uczniom o zbliżającej się ciszy nocnej.
            Azjatka złapała księgę pod jedną pachę, a kota pod drugą i wyszła z biblioteki. Kiedy była niedaleko łazienek zauważyła Ivana, opierające się o parapet okna. Rozmawiał z jakąś rudowłosą dziewczyną, która na pewno nie była Drachmą. Shila przyjrzała się uważnie, jak chłopak palcem obrysowuje kształt ust nieznajomej i pokiwała głową z lekkim uśmiechem. On się nie zmieni. Rose miała rację: jeśli zdradzał Drachmę z nią, nie było pewności, że jej nie zdradzałby z inną dziewczyną. Jeszcze raz potrząsnęła głową, wprawiając rozpuszczone włosy w ruch i dziarskim krokiem ruszyła naprzód. Nie czuła się źle, kiedy obok nich przechodziła. Nawet kiedy Ivan spojrzał jej w oczy, zdobyła się na uśmiech. Spuścił wzrok, najwidoczniej zażenowany tą sytuacją, a Ishihara stanęła przy oknie za zakrętem i spojrzała na skąpane w mroku błonia. Uśmiechnęła się szeroko, zdając sobie sprawę, że jej serce zostało całkowicie wyleczone. Już nie potrzebowała jego dotyku, jego słów… była wolna. Wzięła głęboki oddech, wdychając mroźne powietrze przez otwartą szybę.
            - Snowy, od dziś zaczynam nowe życie – powiedziała, spoglądając na kota. Zaśmiała się, gdy miauknął niezadowolony, gdyż jego tylne nogi zwisały bezwładnie z tyłu, poza ramieniem dziewczyny. Zaraz jednak ziewnęła przeciągle. – Albo do jutra, dzisiaj idę już spać – dodała, odchodząc od okna i wchodząc po schodach, by jak najszybciej dostać się do wieży.

*

            Scorpius pojedynkował się jako następny z ich grupy. Wyszedł na środek, jak zwykle dumny z siebie, nie dopuszczając w ogóle myśli, że mógłby przegrać. Jego przeciwnikiem był pulchny chłopak o mysich włosach i szerokim nosie. Mrużył zabawnie oczy, a przynajmniej tak to wyglądało, ponieważ jego łuki brwiowe były duże i zarośnięte ciemnymi włoskami. Miles? Mike? Mark? Nieważne.
            - Expelliarmus! – wykrzyczał chłopak.
            Chyba nie sądzi, że dam się na to złapać?
            - Protego! – Scorpius zwinnie wyczarował ochronną tarczę, a gdy tylko zaklęcie w nią uderzyło, usunął ją i wykrzyknął: - Drętwota!
            Jego przeciwnik najwidoczniej również nie należał do takich, którzy by poddali się po pierwszym zaklęciu. Uchylił się przed drętwotą, jednocześnie wysuwając przed siebie różdżkę.
            - Serpensortia!
            Z końca jego białawej różdżki wysunął się błysk, który stopniowo zamieniał się w wyjątkowo brzydkiego węża o dziwnej, brunatnej barwie. Zwierzę zasyczało złowrogo wlepiając paciorkowate oczka w blondyna. Pokazał dwa długie kły i poobracał rozdzielonym językiem.
            Doprawdy… jako mieszkanek Domu Węża poczułem się urażony.
            - Evanesco – rzucił, a waż spalił się z cichym sykiem. Scorpius podniósł wzrok znad szczątek zwierzęcia, jednak nie zauważył przed sobą swojego przeciwnika. Kiedy już zamierzał się odwrócić, kątem oka dostrzegł go z prawej strony. Nie zdążył jednak nawet podnieść różdżki, gdyż ugodziła go drętwota i padł na podłogę, z zszokowanym wyrazem twarzy.
            Rose uniosła do góry brwi, zaciskając dłonie na poręczy. Wpatrywała się w Malfoya, nie do końca wierząc w to, że dał się tak łatwo podejść. Zawsze uważała go za godnego przeciwnika, jeśli chodziło o pojedynki – nie raz przecież widziała jak rozwalał innych uczniów jednym zaklęciem. Drake ogłosił przegraną Hogwartu i chłopak zdjął zaklęcie z blondyna. Ślizgon podniósł się, otrzepał spodnie z kurzu i ruszył do swojej drużyny, nie zaszczycając nikogo spojrzeniem. Wyglądał na opanowanego, jednak tylko jego wzrok zdradzał, że targała nim wściekłość. Tak, ta przegrana na pewno nie wchodziła w jego plan. Stojąc już na balkonie, Rose zauważyła, jak wpatrywał się w tego, który go pokonał z mściwym wyrazem twarzy. Coś jej podpowiadało, że gdy tylko skończy się ten cały konkurs, Scorpius odegra się na nim… i odda mu z nawiązką.
            - Co to było? – spytała, wskazując otwartą dłonią parkiet.
            - Co? – zapytał, nawet na nią nie patrząc.
            - Ta… porażka – burknęła oburzona. – Kto jak kto, ale ja wiem, na co cię stać, a to… to było… żenujące – dodała, krzyżując ręce na piersiach.
            - I niby obchodzi cię moja przegrana? – Przekręcił lekko głowę, spoglądając na nią z góry z ironicznym półuśmieszkiem.
            - Oczywiście, że tak, bo przez ciebie straciliśmy punkty – warknęła. Leniwie mrugnął powiekami i powrócił do oglądania kolejnej walki. Irytowała go swoim gadaniem. Irytowała go sama jej obecność.
            - Więc musisz się postarać to nadrobić – powiedział obojętnie. Zmrużyła powieki i odeszła.

*

            Dobrze. To już wszyscy – powiedział Drake, kiedy ostatni pojedynek został rozstrzygnięty. Rose siedziała na posadzce, opierając się o ścianę i ściskając ramię, w które oberwała. Wygrała swój pojedynek, ale nie było jej łatwo. Mierzyła się z dziewczyną, która przyprawiała ją o szybsze bicie serca. Wyglądała jak płatny zabójca. Weasley spojrzała na spalony rękaw koszulki, przypominając sobie ogień, którym została poparzona. Kiedy tylko skończyła się walka, nauczyciele ją opatrzyli i teraz bolało już trochę mniej. – Za pomocą świstoklików przeniesiemy was do zamku. Kolacja została przesunięta tak, byście zjedli z innymi. Wyniki konkursu zostaną podane po podliczeniu wszystkich punktów… najprawdopodobniej jutro wieczorem.  – Mówił i mówił, a Rose robiła się coraz bardziej śpiąca. Spojrzała na swoich kolegów z drużyny i uśmiechnęła się lekko. Mieli trzy wygrane i tylko jedną przegraną. Nie byli najgorsi. – Podchodźcie do mnie drużynami… I nie pchajcie się…
            - Hej – powiedział Cloud, kucając obok niej i wciskając jej w dłoń malutki niebieski flakonik. – Wypij to. Uśmierzy ból – dodał z uśmiechem.
            Weasley spojrzała na buteleczkę i odkręciła zakrętkę. Jeszcze raz popatrzyła na czarnoskórego, który gestem nakazał jej wypić wszystko i przycisnęła otwór do ust. Płynu wystarczyło na jeden łyk. Był gorzki w smaku, ale nie miała problemów z przełknięciem. Po chwili zdała sobie sprawę z tego, że ramię przestało boleć. Uśmiechnęła się po podała chłopakowi dłoń. Podciągnął ją w górę, pomagając wstać i razem zeszli po schodach na dół.
            Ich świstoklik już czekał. Była to piłeczka, którą musieli dostarczyć w drugim zadaniu, jednak nieco powiększona, aby każdy mógł jej swobodnie dotknąć. Kiedy w końcu znaleźli się w swoim pokoju, Rose opadła na fotel, zagłębiając się w jego miękkim obiciu i zamykając oczy.
            - No nareszcie – powiedział Scorpius. – Ile można siedzieć w lesie – burknął, wchodząc do sypialni chłopców.
            - Idę się przebrać do kolacji – powiedziała Elizabeth. – Idziesz, Rose? – spytała, spoglądając na nią ponad ramieniem. Ruda jedynie kiwnęła głową, z zamkniętymi oczami wstała i ruszyła w kierunku pokoju. Byłaby wpadła na stolik, ale w porę została chwycona za łokieć przez blondynkę. – Tędy, Rose.

*

            Następnego dnia przy śniadaniu dyrektor zapowiedział wieczorne oficjalne ogłoszenie wyników i poprosił wszystkie drużyny, które brały udział w ostatnim etapie o pojawienie się w całym składzie. Powiedział również – przy wesołym akompaniamencie uczniów – że po wszystkim odbędzie się impreza pożegnalna. Elizabeth uśmiechnęła się wesoło i spojrzała na Rose. Ta jedynie wzruszyła ramionami i sięgnęła po kromkę chleba. Kiedy wyciągała przed siebie ramię, poczuła silny ból w miejscu, w którym dopadł ją ogień przeciwniczki. Syknęła cicho i przyciągnęła rękę na powrót do siebie.
            - Coś się stało? – spytał Liam, który zauważył jej zachowanie. Uśmiechnęła się do niego i odparła:
            - Nic takiego.
            - Rose wczoraj nieźle oberwała – powiedział Cloud. – Ale oddała sto razy mocniej. – Uśmiechnął się i sięgnął po koszyczek z pieczywem, by podać dziewczynie.
            - Poradzę sobie – powiedziała uprzejmie, sięgając lewą dłonią po kromkę. Scorpius przyjrzał jej się uważnie, żując tosta. Był pewny, że była praworęczna, a z autopsji wiedział, że wtedy lewa ręka jest jakby „upośledzona”. A tu proszę, Weasley smarowała kromkę dżemem, wprawnie poruszając nożem trzymanym w lewej dłoni. Za chwilę chwyciła dzbanek, po brzegi wypełniony pomarańczowym sokiem i ręka nawet jej nie drgnęła. Uniósł do góry brew. Leworęczna? Nie… Przypomniał sobie, jak przy ich pojedynkach – dość częstych we wcześniejszych klasach – zawsze trzymała różdżkę w prawej dłoni. Kiedyś siedzieli razem w ławce, ponieważ zdenerwowali McGonagall swoim zachowaniem i jak nic pamiętał, że pióro trzymała po prawej stronie.
            - Interesujące – powiedział, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że to zrobił. Wszyscy spojrzeli na niego zaciekawieni, a najbardziej Rose, na którą wciąż patrzył. Uniósł do góry brew, uświadamiając sobie, że przerwał właśnie rozmowę Liama i Clouda na temat wczorajszych zmagań uczestników konkursu.
            - Co takiego? – spytała Elizabeth.
            - Co? – Spojrzał na nią.
            - Co jest takie interesujące, Malfoy – powiedziała Rose, odkrawając skórki od chleba.
            - Nawet jak staram się znaleźć w tobie coś atrakcyjnego, wciąż jesteś okropna – palnął pierwsze, co przyszło mu na myśl, uśmiechając się ironicznie. Rose spojrzała na niego i zaśmiała się cicho. – Co cię tak rozbawiło? – zapytał. Był pewny, że się zdenerwuje, tymczasem jej zachowanie zdenerwowało jego.
            - Jakoś specjalnie nie zależy mi na twojej opinii – odparła, przełknąwszy kęs.
            - A powinno. Wszak to ja mam największe wpływy w naszej szkole, Weasley – powiedział, wstając i powoli okrążając stół. – Wystarczy jedno moje słowo i… żegnaj reputacjo grzecznej dziewczynki – wysyczał jej do ucha. – A ludzie uwielbiają plotki – dodał z mściwym uśmiechem. – Nawet, jeśli całkowicie odbiegają od prawdy. – Ruszył w kierunku wyjścia z sali jadalnej.
            Rose oddychała głęboko, starając się zachować spokój, jednak czuła wciąż narastające zdenerwowanie. Jak on to robił, że wciąż miała ochotę go walnąć? Kiedyś myślała, że sobie tylko ubzdurała jego dupkowatość, jednak z każdym dniem utwierdzał ją w przekonaniu, że wcale sobie tego nie zmyśliła.
            Nie wiele myśląc wstała i chwyciła swoją kanapkę z dżemem. Zamachnęła się i rzuciła ją przed siebie. Elizabeth wstrzymała oddech wpatrując się w lecący chleb, a Weasley otwarła ze zdumienia usta, kiedy kromka upadła posmarowaną stroną wprost na głowę Scorpiusa. Chłopak zatrzymał się, a ruda widziała jak w zwolnionym tempie, jak kanapka spływa po jego włosach, zostawiając na nich ślady dżemu i odpada, z cichym plaskiem upadając na posadzkę. Nie mogła uwierzyć, że to zrobiła. Otworzyła szeroko oczy i poczerwieniała na twarzy od wstrzymywanego śmiechu. W końcu chicho parsknęła. Malfoy odwrócił się powoli, a na jego twarzy malowała się furia.
            - Sądzisz, że to jest śmieszne? – zapytał, na pozór spokojnie. Rose nie odpowiedziała, starając się powstrzymać napad śmiechu, jednak kiedy Elizabeth i Cloud zaczęli również parskać, nie wytrzymała i zaczęła się śmiać. – Ach tak… - Scorpius podszedł do najbliższego stolika i złapał talerz z jajecznicą. Podszedł do Rose i nim ta zdążyła zareagować, założył jej go na głowę, obracając kilka razy, by dokładnie wetrzeć wszystko w jej włosy. Wydała z siebie zduszony okrzyk i przetarła dłońmi oczy, pozbywając się jajek.
            - Kwita – wysyczał. Spojrzała na niego nienawistnie i chwycił pomidor, rzucając przed siebie. Jednak Malfoy zrobił unik i warzywo poleciało do stolika obok, wpadając w talerz z owsianka i opryskując wszystkich dookoła.
            - Wojna na żarcie! – wykrzyknął ktoś. Rose otworzyła szeroko oczy i uchyliła się przed kiełbaską, lecącą w ich stronę. Elizabeth pisnęła i schowała się pod stół. Uczniowie dostali szału, rzucając się wszystkim, co wpadło w ich dłonie.
            - Widzisz, co narobiłeś?! – wrzasnęła do blondyna, uchylając się przed kolejnymi porcjami jedzenia.
            - Ja? To ty rzuciłaś we mnie kanapką! – warknął wściekle.
            - Co tu się dzieje? – Nauczyciele starali się interweniować, ale uczniowie mieli gdzieś ich groźby. Łyżki latały w powietrzu, tłukły się talerze, na ścianach lądowały resztki jedzenia. Rose starała się nie dotykać tego bałaganu, jednak trudno było uniknąć wszystkich potraw. Kiedy jednak ponownie oberwała jajecznicą, zdenerwowała się i z dzikim okrzykiem przyłączyła się do wojny, rzucając wszystkim, co wpadło jej w dłoń.
            - USPOKÓJCIE SIĘ NATYCHMIAST, ALBO WSZYSCY DOSTANIECIE WIECZNY SZLABAN! – Dało się słyszeć okropny wrzask wicedyrektora szkoły, który stanął na podwyższeniu dla nauczycieli i wzmocnił siłę swego głosu za pomocą zaklęcia. Wszyscy nagle zastygli, jakby ktoś zrobił stop klatkę w filmie. Rose spojrzała na mężczyznę, był wściekły. – Kto za to odpowiada? – zapytał. Drżały mu nozdrza, a na policzku miał ślad po keczupie. Widocznie nawet nauczyciele nie wyszli bez szwanku z tej bitwy. Weasley przełknęła ślinę i rozejrzała się po sali. Wszyscy, jak jeden mąż wyciągnęli przed siebie dłonie i wskazali palcami ją oraz Malfoya, stojącego obok.
            - Zdrajcy – wyszeptała.
            - Świetnie. – Mięsień na policzku wicedyrektora zadrgał, kiedy próbował się uśmiechnąć. – W schowku przy wejściu do jadalni znajdziecie szczoty i wiadra. Oddajcie różdżki i zabierzcie się za sprzątanie. Musicie zdążyć do obiadu – powiedział, wyciągając przed siebie dłonie. Weasley i Malfoy równo wyjęli z kieszeni różdżki i podali je nauczycielowi. – A reszta niech się stąd wynosi. – Kiedy uczniowie zaczęli wychodzić, spojrzał jeszcze raz na Rose i Scorpiusa. – Nie spodziewałem się takiego zachowania po wychowankach Hogwartu.
            - To jego wina, panie profesorze – powiedziała Rose, wskazując na Scorpiusa.
            - Chyba sobie żartujesz… To ty rzuciłaś we mnie chlebem – warknął Ślizgon.
            - Bo nazwałeś mnie brzydalem.
            - Powiedziałem, że jesteś okropna, a nie brzydka.
            - Uspokójcie się! – warknął niezadowolony nauczyciel. Zmierzył ich wzrokiem. – Zapomnijcie o dzisiejszej imprezie. Wieczór spędzicie w swoich pokojach. Dopilnuję, aby dowiedziała się o tym Minerwa.
            - E… po co od razu niepokoić panią dyrektor… - zaczęła Rose.
            - Właśnie, może po prostu zapomnimy o sprawie? – zagadnął Malfoy.
            - No proszę, jednak potraficie współpracować – zironizował i odszedł. Weasley westchnęła i spojrzała na Scorpiusa.
            - To twoja wina – powiedziała.
            - Zaraz cię walnę – odparł.
            - Nie trafiłbyś.
            - Nie bądź taka pewna.
            Otworzyli schowek i spojrzeli na wiadra i szczotki. Wyglądały żałośnie w magicznym świecie. Ślizgon wypuścił głośno powietrze.
            - To twoja wina. 

*

            - Zacznę od tego, że jestem niezwykle uradowany faktem, że nasz konkurs został tak mile przyjęty przez inne szkoły, i że zgłosiło się aż tyle osób. Naprawdę, gratuluję wszystkim, którzy się dostali… zadania nie były proste, dlatego wszystkim należą się gratulacje… - mówił dyrektor. Sześć drużyn, które brały udział w ostatnim etapie konkursu stało za jego plecami, z walącymi sercami.
            Znajdowali się w jadalni, jednak została ona nieheblowana na potrzeby uroczystości ogłoszenia wyników. Nie było już stolików, a wszystkie krzesełka zostały ustawione w rzędach przed podniesieniem.
            - Oto sześć szkół, które przeszły wszystkie zadania – powiedział, wskazując ich dłonią. – Od mojej prawej Polska Akademia Magiczna imienia Adeli Konopy*. – Czwórka Polaków ukłoniła się z uśmiechami, kiedy rozbrzmiały brawa. – Akademia Magii z Wyspy Perłowej. – Dyrektor zrobił przerwę na wiwaty i oklaski. – Instytut Magii Durmstrang. – Rosjanie stali dumni, wyprostowani i mierzyli wszystkich zimnym spojrzeniem. – Akademia Magii Beauxbatons Piękne wile zawirowały w piruetach. – Hogwart . – Rose uśmiechnęła się. – Oraz Sciron College*. – Uczniowie bili brawa, dało się słyszeć nawet gwizdy. – Niestety tylko trójka zostanie nagrodzona, a spośród nich tylko jedna szkoła pojedzie na wycieczkę w wybrane miejsce – powiedział, kiedy na powrót zrobiło się cicho. – Wyniki przedstawią nauczyciele prowadzący konkurs.
– Proszę o wystąpienie Durmstrang, Sciron College oraz Wyspę Perłową – Powiedział Drake, jako pierwszy zabierając głos. – Wasza trójka odpada. Nie jesteście na podium – dodał. Po sali rozeszły się ciche pomruki niezadowolenia. 
- Trzecie miejsce, z wynikiem dwustu dziesięciu punktów zajmuje – powiedziała Paula, robiąc efektowną przerwę. Rose poczuła nacisk na dłoń. Spojrzała na Elizabeth, która pobladła na twarzy. – Polska Akademia Magiczna – dodała. Polacy wystąpili do przodu. Zostali nagrodzeni medalami, które błyszczały w świetle świec.
- Możemy być pierwsi – zapiszczała cichutko Elizabeth.
- Jasne, że jesteśmy – zaśmiała się Rose, spoglądając na francuski, które trzymały się za dłonie z podekscytowania podskakując na palcach. 
- Pierwsze miejsce uzyskała drużyna z wynikiem 287 punktów. Mają przewagę zaledwie jednego punktu… Jest to…
Rose czuła, jakby czas zwolnił. Na sali zaległa idealna cisza, nauczyciele spoglądali na nich z uśmiechem. Usta Tary Poof zaczęły się poruszać, a zaraz za nimi rozległy się piski i wiwaty na cześć zwycięzców. Elizabeth ścisnęła ją za dłoń. Weasley spojrzała na nią, kiwając głową. Cloud westchnął. Scorpius prychnął.
- Beauxbatons. – Rozbrzmiewało jeszcze dookoła. Wile skakały w kółeczku, ciesząc się ze swojej wygranej.
- Przegraliśmy jednym punktem – szepnęła Morrison, uczepiwszy się dłoni Weasley.
            - Pokonały nas żabojady. Niesamowite – powiedział Scorpius.
            Zostali udekorowani medalami i poproszono ich o zajęcie miejsca na widowni. Elizabeth miała łzy w oczach i lada chwila mogła się popłakać, dlatego wyszła do łazienki, zostawiając ich samych. Usiedli z ponurymi minami i oglądali dekorację zwycięskiej drużyny. Cztery dziewczyny. Cztery piękne wile, francuski.
            Kiedy sprawa konkursu została zakończona, dyrektor ogłosił, że impreza rozpocznie się o godzinie dwudziestej i będzie trwała tak długo, jak będą chcieli się bawić. Rose westchnęła i wstała, wychodząc. I tak nie szła na zabawę, więc nie musiała wysłuchiwać szczegółów.
            Znalazłszy się w pokoju, wrzuciła medal do kufra, zakopując go w ubraniach.

*

            Scorpius leżał na łóżku z dłońmi złożonymi pod karkiem. Wpatrywał się w sufit, nie mrugając. Dopiero, kiedy przed oczami pojawiały mu się ciemne plamki, leniwie przymykał powieki. To była cała jego rozrywka, zważywszy, że miał zakaz wstępu na imprezę, której odgłosy słyszał nawet przez grube ściany. Irytowała go ta muzyka, a poza tym zaczynał się coraz bardziej nudzić. Zaczął mlaskać, sprawdzając gibkość swojego języka. Próbował dotknąć nim nosa, robiąc zeza, gdy się mu przypatrywał. Pogwizdywał i machał stopą do taktu. Nawet sięgnął po książkę, ale po przeczytaniu trzech pierwszych zdań zrezygnował. W końcu postanowił sprawdzić, co porabia Weasley. Siedziała cicho i nie widział jej odkąd wrócili z tego nieszczęsnego rozdania nagród. Wstał leniwie, przeciągając się. Poczuł jak kręgi się rozprostowują, czego wynikiem było ciche pstrykanie. Poprawił koszulkę i wyszedł z pokoju. Zanim jednak udał się do Weasley, postanowił skorzystać z kibelka.  Weasley może poczekać.
            Salonik był skąpany w mroku, a jedynym źródłem światła była na wpół wypalona świeca, stojąca na stoliczku. Scorpius uniósł do góry brew i spojrzał na kanapę, gdzie spała rudowłosa. Otworzył szerzej oczy, wpatrując się w jej sylwetkę. Cienie skakały po jej twarzy, nadając jej tajemniczego wyglądu. Włosy, rozsypane dookoła głowy, świeciły miedzianym blaskiem. Malfoy zlustrował ją od góry do dołu. Nie wyglądała jak ta Weasley, którą znał. Była… śliczna. To tylko gra świateł, idioto! Przecież to Weasley.
            Poruszyła się, lekko przekręcając. Teraz nie leżała ani na plecach ani na boku. Ślizgon przełknął ślinę, obserwując jej długie, szczupłe nogi. Chwilę dłużej zatrzymał się na skrawku spódniczki, która podwinęła się delikatnie, ukazując więcej niż powinna. Odetchnął głęboko. Uwielbiał kobiece nogi i musiał przyznać, że Weasley miała się czym pochwalić. Zadziwiające, że wcześniej tego nie zauważył, przecież spódniczka była obowiązkowym elementem szkolnego mundurka.
            Podszedł bliżej, oczarowany. W świetle świecy jej skóra wydawała się delikatna i jakby przezroczysta. Musiała być gładka w dotyku, a on po prostu musiał jej dotknąć. Czuł dziwne ciepło na myśl, że mógłby jej dotknąć. Wyciągnął przed siebie dłoń i opuszkami palców przejechał po nodze dziewczyny, dojeżdżając do materiału spódnicy. Zawahał się, ale tylko na chwilę. Wsunął dłoń pod spódniczkę, wpatrując się w twarz uśpionej Rose. Tak jak myślał, skórę miała gładką i delikatną. Otworzyła oczy, spoglądając na niego. Uderzyła go ich intensywnie brązowa barwa. Przez chwilę mignęło mu wspomnienie czekoladowej polewy do ciasta, którą przygotowywał z matką. Uniosła się na łokciach i spojrzała na niego. Nachylił się i pocałował ją. Raz, drugi, kolejny. Nie był w stanie się powstrzymać. Chciał dotykać jej ciała, czuć miękkość jej skóry. Chciał całować jej usta, czuć ich smak i ciepło. A ona mu na to pozwalała.
            Drgnął i rozejrzał się po pokoju. Cały czas stał w tym samym miejscu. Nic się nie zmieniło, oprócz tego, że Weasley przeciągała się właśnie rozkosznie, zbudzona ze snu.
            - A ty co tak stoisz? – zapytała, siadając i wciskając stopy w klapki, w których chodziła po pokoju. Otworzył szerzej oczy, spoglądając na nią podejrzliwie. – Mam coś na twarzy? – spytała, wycierając wierzchem dłoni usta. – Nie gap się tak…
           
            Merlinie, fantazjowałem o Weasley!
            Nie gap się na nią.
            Aa! Zrób coś, bo pomyśli, że jesteś stuknięty!

            - Jak możesz spokojnie spać, kiedy omija nas cała zabawa? – burknął. Wciąż jeszcze czuł się nieswojo.
            - Zwyczajnie – odparła, chwyciwszy książkę. – I tak nie miałam zamiaru na nią iść.
            - Co? Nie… n… nie miałaś zamiaru na nią iść? – Aż się zająknął z wzbierającego w nim zdenerwowania. – Zrobiłaś to specjalnie! – wykrzyknął, celując w nią palcem. Spojrzała na niego zdziwiona, wstając.
            - Co znowu? – zapytała.
            - Specjalnie się ze mną pokłóciłaś, bo wiedziałaś, że dostaniemy szlaban na tą imprezę. Tobie to wszystko jedno, bo i tak nie chciałaś iść, ale musiałaś w to wplątać jeszcze mnie, co nie?
            - Co ty bredzisz? Skąd niby miałam wiedzieć, że dostaniemy zakaz pójścia na tą głupią imprezę? Myślisz, że specjalnie bym dążyła do tego, że zostać z tobą sam na sam w pokoju? Chyba cię hipogryf kopnął!
            - Ty… - Uniósł do góry palec, chcąc podkreślić wagę obelgi, ale nagle przed oczami stanął mu obraz ich pocałunku. Zająknął się, a Ruda spojrzała na niego z uniesioną brwią. – Nie odzywaj się do mnie. Nienawidzę cię – powiedział i wszedł do łazienki, trzaskając drzwiami.
            Weasley obróciła się powoli w stronę drzwi sypialni i ruszyła spokojnym krokiem.
            - To było… dziwne – powiedziała, wchodząc do środka i zamykając cicho drzwi.
           

* Wymyślone przeze mnie. Rozumiecie, jako Polka musiałam tam wstawić jakąś polską szkołę :)