10 kwietnia 2012

34. Został sam


            Historia ta działa się ponad sto lat temu. W pewnym domu na obrzeżach miasta mieszkała pięcioosobowa rodzina. Stary ojciec pracował na polu, matka zajmowała się domem, najstarszy syn był wojskowym, młodszy pomagał ojcu na roli, a najmłodsza córka przesiadywała w swoim pokoju całymi dniami, gdyż z powodu choroby nie pozwalano jej wychodzić.
            - Ale bezsens, jak długo można siedzieć w domu? – spytała Kendra, siedząca na swoim łóżku z podwiniętymi nogami. Pozostała czwórka dziewcząt spojrzała na nią. – Oszaleć idzie. – Daisy przyznała jej w duchu rację, nie potrafiła sobie wyobrazić, że miałaby spędzić całe życie zamknięta w jednym pomieszczeniu.
            Siedziały w piątkę, ona, Kendra, Cloe, Paulina i Jessica w ich dormitorium. Zgasiły wszystkie lampy i zasłoniły okna kotarami, by spotęgować wrażenie ciemności. Jedynym źródłem światła była zapalona różdżka Jessici, której blask padał na twarz Kendry. Igrające na jej obliczu cienie nadawały jej upiorny wygląd i Daisy mimowolnie ścisnęła mocniej swoją poduszkę. Uwielbiała straszne historie, ale niestety nie potrafiła wytrzymać napięcia i często krzyczała ze strachu. Raz na jakiś czas robiły sobie taki wieczór, wymyślając zbrodnie i tworząc zbrodniarzy.
            - Właśnie w tym sęk. Daj mi dokończyć – powiedziała Jessica. – Jak Kendra trafnie zauważyła, nie da się wysiedzieć tyle czasu w zamknięciu. – Jessica przesunęła różdżkę tak, że jej światło omiotło spojrzenia wszystkich. – Penelopa, bo tak miała na imię najmłodsza z córek, popadła w rozpacz tak wielką, że pochłonęła ona całą jej duszę, doprowadzając do szaleństwa.
            Daisy zagryzła dolną wargę i podciągnęła nogi pod brodę, jeszcze mocniej ściskając poduszkę. Bała się, ale była ciekawa końca tej opowieści, dlatego nie pisnęła nawet słowa.
            - Z okna w pokoju Penelopy można było zobaczyć piękną wiśnię, rosnącą na wzgórzu. Co roku rodziła wspaniałe owoce, z których jej matka robiła konfitury. Penelopa marzyła, aby uwolnić się z domu i spędzić wieczór pod pniem drzewa. Jednak ogarnięta szaleństwem, nie zdawała sobie sprawy z tego co robi. W dzień swoich siedemnastych urodzin otworzyła okno i wspięła się na parapet. Wydawało jej się, że wiśnia woła do niej. Jej liście szumiały, gałęzie trzeszczały tak uwodzicielsko, że zrozpaczona Penelopa postąpiła krok do przodu. Niebo przeszył błysk pioruna, kiedy dziewczęce ciało z głuchym hukiem spadło na twardą dróżkę.

*

            Rose stanęła przed kamienną chimerą, wpatrując się w jej upiorne, kamienne oczy. Nieruchoma postać wydawała się górować nad nią, choć przecież nie była aż tak wielka. Rozpostarte skrzydła potęgowały wrażenie wielkości posągu. Weasley sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej idealnie złożoną karteczkę z liścikiem od dyrektorki. Na spodzie kartki, zgrabnym pismem zostało dopisane hasło umożliwiające wejście do gabinetu. Ruda wiele razy słyszała historie o poprzednim dyrektorze, Albusie Dumbledore, który tak uwielbiał słodkości, że za hasła wybierał sobie ich nazwy. To właśnie po nim jej kuzyn dostał jedno ze swoich imion. Rose rozwinęła zwitek i rozprostowała go w dłoniach.
            - Honor i sprawiedliwość – powiedziała. Kamienna postać drgnęła, a Weasley zgięła list z powrotem i schowała do kieszeni, obserwując wynurzające się schody, których pilnowała chimera. Zrobiła kilka kroków do przodu i wskoczyła na stopień, wędrując w górę. Miała przeczucie, czego dotyczyć będzie rozmowa. Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dni, było niemal pewne, że Scorpius Malfoy zlekceważył jej prośbę i poszedł na skargę do Minerwy Mcgonagall. Już układała w głowie plan rozszarpania go na strzępy, kiedy tylko opuszczą gabinet dyrektorki. Czuła narastający gniew, robiło jej się gorąco, a coś w brzuchu skręcało jej się nieprzyjemnie.
            W gabinecie dyrektorskim była już kilka razy. To nie było nic dziwnego, zważywszy na jej częste kłótnie ze Ślizgonami. Była niemal pewna, że Malfoy wylądował w nim tyle samo razy, co ona… jak nie więcej. Razem bywali tam średnio raz na dwa tygodnie w pierwszej klasie, obrywając szlabany i ujemne punkty dla swoich domów. To się trochę zmieniło, kiedy się kłócili to raczej z dala od publiczności.
            Doszła na górę i jej oczom ukazały się wielkie drewniane drzwi w żelaznych okuciach. Nacisnęła klamkę i pchnęła je, a one ustąpiły niemal natychmiast, jakby tylko wyglądały na ciężkie i masywne. Przestąpiła próg, zaglądając do środka. Ostrożnie weszła, zamykając drzwi za sobą i rozejrzała się. Od jej ostatniej wizyty gabinet nic się nie zmienił. Był dwukondygnacyjny, a na poziomie, na którym teraz stała, znajdowały się jedynie szklane gabloty ze starymi artefaktami oraz wysokie regały z książkami. Już wcześniej zauważyła, że są poukładane w kilku kategoriach: tematycznie, alfabetycznie, a na końcu wielkością woluminu. Widziała też stary chiński parawan, z pięknymi wzorami przypominającymi liście bluszczu. Kiedy weszła po stopniu i skręciła trochę w lewo zobaczyła wielkie biurko, otoczone zawieszonymi na ścianach portretami poprzednich dyrektorów. Za biurkiem, na zdobionym fotelu siedziała wysoka i przeraźliwie chuda kobieta w szmaragdowej szacie. Dyrektor Minerwa Mcgonagall we własnej osobie.

*

            - Znaleziono ją dopiero rano, kiedy ustała burza, a ojciec szedł na pole sprawdzić jak mają się jego ziemniaki…
            - Dlaczego akurat ziemniaki? – spytała Kendra. Spojrzały na nią wszystkie.
            - Przestań przeszkadzać – powiedziała Cloe.
            - Bo to było gospodarstwo, które samo się utrzymywało i musieli coś jeść, dlatego ziemniaki… Poza tym były tanie. Czy taka odpowiedź cię usatysfakcjonowała? – zapytała Jessica. Kendra wywróciła oczami i kiwnęła twierdząco głową. Jessica wróciła do przerwanej opowieści. – Matka była zrozpaczona. Nie mogła temu uwierzyć. Wydawało jej się, że wciąż widzi swoją córkę, siedząca przy oknie i wpatrującą się w horyzont. Nawet po pogrzebie, kiedy ciało zostało złożone dwa metry pod ziemią, nadal się upierała, że dziewczyna jest cała i zdrowa. Nikt nie zwracał na to uwagi, sądząc, że kobieta oszalała. Wszak wszyscy wiedzą jak wielką moc ma matczyna miłość. Jednak kobieta wcale nie oszalała. Duch Penelopy, ogarnięty rozpaczą i szaleństwem nie znalazł spokoju i błąkał się po domu, szczególnie często przesiadując w starym pokoju zmarłej. Ale duch był jakiś dziwny. W niczym nie przypominał Penelopy, wydawał się być jeszcze bardziej smutny niż ona za życia, jakby nie składał się z niczego innego jak właśnie ze smutku, rozpaczy i ciemności. Napawał lękiem matkę Penelopy, więc któregoś dnia kobieta zamknęła wejście do pokoju córki na klucz, a ten stopiła w ogniu. Miała nadzieję, że to zatrzyma złe moce. I tak było przez pewien czas. Czasami tylko dało się słyszeć stukanie w okno, kiedy duch Penelopy uderzał w nie swoim długim, szponiastym palcem…
            Cała piątka podskoczyła, a Daisy mimowolnie jęknęła ze strachu, kiedy po pokoju poniósł się charakterystyczny odgłos uderzania w szybę. Spojrzały przerażone po sobie, przenosząc spojrzenia na zasłonięte okno. Żadna nawet nie drgnęła, a stukanie nie ustępowało.
            - Kto pójdzie zobaczyć? – spytała cicho Cloe, patrząc na swoje towarzyszki.
            - Nie ja – powiedziały chórem Cloe, Kendra, Disy i Jessica. Paulina spóźniła się, więc spojrzały na nią sugestywnie. Oczy miała wielkie jak spodki.
            - Dlaczego zawsze ja? – spytała.
            - Takie są zasady. Weź różdżkę – powiedziała Jessica, kiedy Paulina powoli zsunęła się z łóżka i stanęła na podłodze. Dziewczyna chwyciła z szafki nocnej swoją różdżkę i wolnym krokiem, słysząc w uszach bicie swojego serca, podeszła do okna. Kiedy stała już na wyciągnięcie ręki, spojrzała na koleżanki, które tylko zachęciły ją gestem dłoni. Przełknęła głośno ślinę i sięgnęła wolną dłonią po kotarę.
            Daisy wstrzymała oddech, kiedy Paulina zacisnęła palce na materiale. Nim zdążyły zaprotestować, dziewczyna z całych sił pociągnęła kotarę, szykując się do ataku. Kiedy ciężki kawał materiału opadł na podłogę odetchnęły z ulgą.
            - To tylko sowa – powiedziała Paulina, chowając różdżkę do kieszeni dżinsów i podchodząc bliżej okna. Przekręciła klamkę i pozwoliła sowie wlecieć do środka. Zwierzę zatoczyło krąg nad głowami przytulonych do siebie dziewcząt i zrzuciło kawałek papieru na kolana Daisy po czym usiadło na komodzie.
            - Kto napisał? – spytała Cloe. Daisy sięgnęła po liścik i szybko przeczytała.
            - To Hugo. Pyta czy nie mam jej książki do zaklęć – odpowiedziała, schodząc z łóżka. Położyła kartkę na stoliku i zajrzała do swojej torby. – Uczyliśmy się wczoraj razem, mogłam przez przypadek chować ją do siebie – dodała. Pogrzebała chwilę w torbie, po czym wyjęła z niej zniszczony egzemplarz Zaklęć dla poziomu 5.
            - Pójdziesz mu ją odnieść teraz? – spytała Kendra, widząc jak Daisy napisała coś na kawałku papieru i podała go sowie. – Mogłaś wysłać mu razem z tą sową.
            - Chcę go zobaczyć – odpowiedziała, lekko czerwieniejąc.
            - A moja historia? – zapytała Jessica.
            - Dokończ, później opowiecie mi co się stało dalej – powiedziała, zakładając sweterek.
            - Widziałaś go kilka godzin temu, zostań – powiedziała Jessica. Daisy spojrzała na nie i uśmiechnęła się lekko. Chwyciła książkę i wyszła z dormitorium.

*

            W gabinecie była jeszcze jedna osoba. Scorpius Malfoy siedział na krześle naprzeciw biurka Mcgonagall, wyprostowany jak struna, z dumną miną. Nie miał na sobie szkolnej szaty, a jedynie koszulę w błękitne prążki i dżinsy. Włosy sterczały mu we wszystkich kierunkach, jakby zapomniał je przygładzić wychodząc do dyrektorki. Zdziwiło to trochę Rose, ponieważ on zawsze dbał o swój wizerunek. Musiała jednak przyznać, że nie wyglądał najgorzej w takim nieładzie. Nie mniej jednak widok Malfoya utwierdził ją w przekonaniu, że rozmowa dotyczyć będzie jej i Bena.
            - Chciała pani ze mną rozmawiać, pani dyrektor? – spytała, przenosząc spojrzenie ze Ślizgona na kobietę.
            - Tak, Rose. Usiądź. – Chudą dłonią wskazała na krzesło obok. – Panie Malfoy, może pan już iść – powiedziała, patrząc na niego. Kiwnął głową i wstał. Przechodząc obok Gryfonki spojrzał na nią, uważnie jej się przyglądając. Kiedy drzwi za nim zatrzasnęły się, dyrektorka utkwiła swoje kocie oczy w Rose. – Scorpius powiedział mi, co się wydarzyło wczoraj podczas walentynkowej zabawy.
            - Zapewniam panią, pani dyrektor, że… Malfoy lubi naginać prawdę – powiedziała Weasley, siląc się na uśmiech.
            - Nie wydaje mi się, Rose, aby w tym wypadku również tak było. Zauważ, że stanął po twojej stronie, a nie często tak robi… Właściwie, jakby dłużej się nad tym zastanowić, Scorpius Malfoy nigdy nie stanął w czyjejś obronie – powiedziała Mcgonagall, uśmiechając się swoim zwykłym sposobem, jakby wstrzymując ten uśmiech. Rose zwęziła oczy, przyglądając się starej, pomarszczonej twarzy. – A co ty zrobisz, Rose? Powiesz mi, co tak naprawdę się wydarzyło czy będziesz obstawać przy swoim, mówiąc, że Malfoy kłamie?
            Weasley dzielnie wytrzymała spojrzenie pani dyrektor, zastanawiając się nad odpowiedzią. Czy był sens nie mówienia prawdy?
            - Rozumiem – powiedziała kobieta, kiedy milczenie ze strony Rose było dłuższe niżby należało oczekiwać. – Rose, odwiń apaszkę – poprosiła, stykając dłonie w koniuszkach palców. Gryfonka otworzyła szerzej oczy, nie bardzo wiedząc, co ma piernik do wiatraka. Jaki związek był pomiędzy jej chustką, a jej kłótnią z Benem? Ja cię pierniczę…
            Niechętnie odwiązała supełek, odwijając apaszkę. Kiedy w końcu to zrobiła dyrektorka przyjrzała się jej szyi. Miała na niej podłużnego siniaka, ledwo widocznego, którego delikatny brąz komponował się z kolorem jej skóry. Wydawało się, że kształtem upodabnia się on do palców ludzkiej ręki.
            - Hm. Wydaje mi się, że pan Malfoy nie kłamał, Rose – powiedziała dyrektorka, zdejmując okulary z orlego nosa. Spojrzała na rudowłosą łagodnym spojrzeniem. – Porozmawiam z Benjaminem i wraz z opiekunem Hufflepuffu ustalimy dla niego odpowiednią karę. Chciałabyś coś jeszcze powiedzieć? – spytała.
            Rose siedziała sztywno, oniemiała, trzymając w dłoniach swoją chustkę. Czuła na skórze delikatny dotyk materiału. Wpatrywała się zszokowana w Mcgonagall, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Czy to już? Koniec rozmowy? Zobaczyła głupiego siniaka i już wysnuła wnioski? Może po prostu się uderzyła? Ludzie przecież często się potykają. Chciała jej to powiedzieć, ale kiedy otworzyła usta, wydobyło się z nich jedynie:
            - Nie, pani dyrektor.
            Kobieta uśmiechnęła się i wyprostowała w swoim fotelu.
            - Zatem to wszystko. Dziękuję, Rose, możesz wrócić do Pokoju Wspólnego.
            Ruda kiwnęła głową i wstała, czując jak ciężkie jest jej ciało. Zamrugała kilka razy powiekami i ruszyła do wyjścia. Kiedy wyszła na korytarz stanęła na środku i rozejrzała się. Malfoya już nie było, pewnie wrócił do Lochów. Skrzywiła się, czując złość. Zacisnęła pięści tak mocno, że aż zbielały jej palce.

*

            Daisy szła normalnym krokiem w stronę umówionego spotkania. Kiedy skręcała w lewo, zauważyła pod ścianą rząd szczurów, składający się z siedmiu czy ośmiu osobników. Uniosła do góry brew, ponieważ w zamku nigdy ich nie było. Przyjrzała się gryzoniom. Wszystkie były bardzo chude i wygłodniałe, ich wąsiki poruszały się szybko, a one same biegły, jakby coś je wystraszyło. Zmrużyła powieki oglądając się za siebie, bo wydawało jej się, że ktoś ją obserwuje. Nikogo jednak nie zauważyła. Korytarz był pusty, oświetlony pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca. Kiedy ponownie spojrzała na podłogę pod ścianą, nie zauważyła już szczurów. Musiały schować się gdzieś przed nią i przed tym, co je wystraszyło.

*

            Rose weszła do lochów, kierując się w stronę Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Nie wiedziała jak się tam dostanie, ale była zdeterminowana do tego stopnia, że mogłaby nawet wysadzić ścianę, byle tylko dorwać Malfoya. Wkurzył ją. Jak śmiał iść z tym do dyrektorki? Jakim prawem wtrącał się w jej życie?
            Na końcu swojej drogi Weasley ujrzała trzecioklasistę, zmierzającego do dormitorium.
            - Hej, ty! – zawołała. Dziecko odwróciło się w jej stronę, przyglądając jej się z zainteresowaniem. Była czerwona na twarzy od wysiłku jaki włożyła w dotarcie do lochów, a także ze zdenerwowania. – Mieszkasz tu, tak? – spytała, wskazując na ścianę, za którą mieścił się Pokój Wspólny. Ślizgon pokiwał głową. – Dobrze. Zawołaj tu Malfoya, a jeśli w jakikolwiek sposób spróbuje się wymigać od przyjścia tutaj, rzuć w niego drętwotą i przywlecz jego cielsko za włosy! Ładnie proszę – dodała, starając się uśmiechnąć. Chłopak uniósł do góry brew, ale posłusznie wypowiedział hasło i wszedł do środka. Rose wcale nie zdziwiło, że brzmiało ono Śmierć Gryfonom.
            Zaczęła kręcić się po korytarzu, starając uspokoić oddech i szybko bijące serce.

            Jak on śmiał? Jak on śmiał? Jak mógł iść z tym do Mcgonagall? Jak mógł obiecać, że nikomu nie powie, a potem polecieć do dyrektorki na skargę? Patrzył mi w oczy i obiecał, że nie NIKOMU nie powie. No chyba nie musiałam precyzować, o kogo chodziło w słowie „nikomu”? A może jest tak tępy, że nie domyślił się, że o nauczycieli też tu chodzi?
            A nawet jeśli, to nie jego sprawa! Dlaczego to zrobił, skoro my się nawet nie lubimy? Nawet hasło do Pokoju Wspólnego wskazuje na ich nienawiść do nas. Nie musiał się wysilać. Sama chciałam to załatwić.
            I jak to teraz niby wygląda? Biedna, słabiutka Rose Weasley, uratowana przez Scorpiusa Malfoya nie ma nawet własnego zdania, bo ten idiota poszedł z tym do dyrektorki za jej plecami! No przecież Franklinowi tylko o to chodziło!

            - Wesley? – spytał Malfoy, wychodząc z Pokoju Wspólnego. Stanął na korytarzu i choć jego ton na to wskazywał, wcale nie wydawał się być zaskoczony widząc ja tutaj. – Co tu robisz? Co powiedziała McGonagall?

*

            Daisy przyszła w umówione miejsce szybciej od Hugo, dlatego stanęła pod oknem i oparła się biodrami o parapet. Trzymała w dłoniach książkę Gryfona, nucąc pod nosem sobie tylko znaną melodię. W pewnym momencie przerwała, słysząc czyjeś kroki. Uśmiechnęła się pod nosem, obserwując korytarz, z którego powinien wyłonić się Weasley. Nikt jednak nie nadchodził, a kroki ucichły.
            - Hugo?! – zawołała, odrywając się od ściany i spoglądając w głąb zamku. – To ty? – Podskoczyła jak rażona prądem, kiedy usłyszała głośne krakanie i szelest piór. Odwróciła się na pięcie, dostrzegając na parapecie otwartego okna potężnego, czarnego kruka. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Palce, zakończone pazurami, stały stabilnie na krawędzi, a jego paciorkowate oczy wpatrzone były w nią. Było w nim coś złowrogiego.
            - Sio – powiedziała, machając dłonią. Ptak zakrakał, a echo tego dźwięku poniosło się po kamiennych ścianach. – Sio! A pójdziesz ty! Kszy! Sio, sio! – odgoniła rozwrzeszczane ptaszysko książką i podeszła do okna, obserwując jak odlatuje, machając dużymi skrzydłami. Jej wzrok przykuła czarna plama unosząca się na Zakazanym Lasem. Kiedy lepiej się przyjrzała dostrzegła, że to ogromne stado kruków wisiało w powietrzu, okrążając drzewa. Było ich tak wiele, że wyglądały jak zbita masa. Zmarszczyła czoło, to nie wyglądało dobrze.
            - Hej, długo czekasz? – spytał Hugo, który znikąd pojawił się obok niej. – Masz moją książkę – powiedział z uśmiechem, wyrywając jej egzemplarz. – Dobrze się czujesz? – spytał. Spojrzała na niego.
            - Nie wydaje ci się, że te kruki zachowują się dziwnie? – zapytała. Zrobił krok w jej stronę i wyjrzał za okno, patrząc na kłębowisko ptaków. Pokiwał głową.
            - Ja się nie znam. One chyba zawsze tak dziwnie latają – stwierdził. Daisy spojrzała jeszcze raz na las i krążące nad nim ptaki. Wydawało jej się to nienormalne, że tak się zachowywały. – Znowu robiłyście ten głupi seans? – spytał, patrząc na nią. Uniosła do góry brwi.
            - E…
            - No nie. Daisy. Przecież wiesz, że masz później problemy. Po co w ogóle słuchasz tych opowieści? – zapytał, ale mu nie odpowiedziała. – Chodź, odprowadzę cię do dormitorium.
            Daisy spojrzała jeszcze raz na ptaki po czym kiwnęła głową i uśmiechnęła się do Weasleya.

*

            Rose spojrzała na Scorpiusa, oddychając ciężko. Widział w jej oczach zdenerwowanie i niedowierzanie. Z tego wszystkiego złapał ją tik nerwowy i drgał jej mięsień na policzku.
            - Wkurzasz mnie, Malfoy. I to bardzo – powiedziała. Zauważył jak zaciskała pięści. Wywróciłby oczami, gdyby nie bał się, że zaraz się na niego rzuci. Wiedział dokładnie, że potrafi uderzyć.
            - I vice versa, Weasley – odparł spokojnym tonem. Przymknęła na chwilę powieki. Na policzki i szyję, z której zniknęła chustka wystąpiły jej czerwone plamy. Wtedy wyraźnie zauważył siniaka na jej krtani.
            - Wiesz co sobie myślę? – spytała.
            - Umieram z ciekawości – zironizował.
            - Że jesteś największą gnidą, jaką w życiu spotkałam. – Wcale nie zwróciła uwagi na jego odzywkę. Spojrzała na niego, a jego po raz kolejny uderzył fakt, że miała niesamowicie brązowe oczy. – Znamy się… ile, Malfoy? Sześć lat? Znamy się sześć lat, nigdy się nie lubiliśmy, właściwie to nie pamiętam nawet, żebyśmy mówili sobie zwykłe „cześć”. Wiele razy słyszałam, że chciałbyś mojej śmierci, ba… czasem sam prowokowałeś dziwne wypadki. Ale to, co zrobiłeś dzisiaj to przekracza wszelkie granice, Malfoy – powiedziała.
            - Niby co takiego złego zrobiłem, Weasley? Spełniłem swój obowiązek prefekta – powiedział. Weasley otworzyła szeroko oczy i wybuchła śmiechem, urywanym i histerycznym.
            - Obowiązek prefekta, a to dobre – powiedziała. – Malfoy, znam cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że wszystko co robisz ma przynieść korzyści tobie. Więc pytam, jakich korzyści oczekujesz teraz? – spytała, podchodząc kilka kroków w jego stronę. Spojrzał na nią podejrzliwie. – Bo chyba nie powiesz mi, że tak przejmujesz się swoją rolą jako prefekt, że musiałeś złamać daną mi obietnicę i pójść na skargę do dyrektorki. Zawsze czerpiesz jakieś zyski, więc oświeć mnie… co dostaniesz tym razem? – zapytała.
            - Nie wiem o czym mówisz, Weasley, ale proszę, kontynuuj.
            - Czy ty w ogóle zdawałeś sobie sprawę z tego co robisz? Może ktoś rzucił na ciebie imperio? Czy choć raz pomyślałeś jaki to będzie miało wpływ na mnie? Co rozpętasz? Wzburzyłeś gniazdo os, Malfoy, a niektórzy maja na nie uczulenie.
            - Po angielsku, Weasley*. Nie do końca rozumiem twój tok myślenia.
            - Proszę bardzo, Malfoy. Ben jest jednym z bardziej znanych Puchonów, więc nie powinno cię dziwić, że jest raczej lubiany wśród tej populacji. Ma kolegów, którzy staną za nim choćbyś oskarżał go o zamach na Ministra Magii. I Ben, wyobraź sobie, tylko czekał aż któreś z nas poleci do Mcgonagall. Wyprze się wszystkiego, co kiedykolwiek powiedziałam ja czy ty na jego temat, a Puchoni jak jeden mąż potwierdzą jego wersję wydarzeń. I zacznie się polowanie, a ofiarami w tym pojedynku będziemy my. Widzisz, ich gniew spotęguje jeszcze fakt, że Ben miał podejrzenia co do naszego domniemanego romansu. Ty stanąłeś w mojej obronie, a potem poszedłeś do Mcgonagall bez mojej wiedzy. Dopisze sobie dalszy scenariusz tego wszystkiego i staniemy się tematem rozmów całej szkoły. Nie widzę tu żadnych korzyści, Malfoy. Ani dla mnie ani dla ciebie i nawet twoja reputacja nie pomoże.
            Malfoy wpatrywał się w nią zdezorientowany. Jak na to wszystko wpadła?
            - A uchodzisz za inteligentnego faceta – powiedziała na koniec.
            - Nie masz pewności, że tak będzie. To tylko twoje przypuszczenia…
            - Oparte na faktach, Malfoy. Pomyśl, czy powiedziałam coś niezgodnego z prawdą? – zapytała. Przeanalizował w głowie jej wypowiedź i stwierdził, że się nie pomyliła. Franklin wymyślił sobie historię o ich romansie, więc może wymyślić coś jeszcze bardziej ciekawego, co zniszczy jego reputację.
            - I co teraz? – spytał.
            - Jak to co? Nic. Widzisz, zawsze chwaliłeś się, jaki to twój ród jest wspaniały, że nazwisko Malfoy do czegoś zobowiązuje… Dlatego pomyślałam, że ufając ci w tym jednym wypadku, prosząc o dyskrecję, niczego nie zrobisz. Myślałam, że obietnica Malfoya coś znaczy, jest warta zaufania, ale widać kolejny raz się pomyliłam.
            Scorpius wpatrywał się w jej oczy pełne wyrzutu. Wiedział, że właśnie w tym momencie Weasley budowała między nimi jeszcze wyższy mur, niż stał dotychczas. Chciała się od niego odciąć, była wściekła, choć nawet nie krzyczała.
            - Dlatego teraz chcę, żebyś wrócił do bycia sobą. Nie chcę więcej twojej pomocy, czy będę cię o to prosić czy też sam wpadniesz na taki pomysł, jakobym jej potrzebowała. Nigdy nie interesowałeś się moim życiem, więc niech tak zostanie. Odwal się ode mnie raz na zawsze. Nie chcę cię znać, nie chcę mieć z tobą nic wspólnego… choć za wiele nas nie łączyło. Po prostu będę udawać, że nie istniejesz i chcę, żebyś zrobił to samo. Nie ma ciebie, dla mnie nie istniejesz. Odwal się ode mnie i mojego życia. Zniknij. A ja spróbuję przetrwać atak Puchonów i jakoś odkręcić to wszystko. – Odwróciła się i odeszła, a ona wpatrywał się w jej plecy. Poczuł dziwne ukłucie w sercu, kiedy ponownie usłyszał w głowie jej słowa. Odwal się ode mnie i mojego życia oraz kiedy widział oczami wyobraźni jej brązowe tęczówki. Wiedział, że to był definitywny koniec ich znajomości, choć tak naprawdę nigdy się nie kolegowali. Tymi słowami Weasley postawiła mur tak wysoki, że nie byłby w stanie go przeskoczyć, nawet gdyby bardzo próbował. Odeszła, a gdzieś w jego wnętrzu pojawiła się pustka. Miał udawać, że nie istnieje, więc nie mógł nawet jej dokuczać. A najgorsze w tym wszystkim było to, że ani razu nie krzyknęła. Jej głos był tak wyprany z emocji, że napawał go lękiem. Wolałby, żeby na niego wrzeszczała, przynajmniej wiedziałby, że to wciąż ta rozwrzeszczana Weasley.
            Jak przez mgłę doszedł do niego odgłos klaskania. Obrócił się i spojrzał na Zabiniego, który opierał się o ścianę, stojąc w cieniu kilka metrów za nim. Uśmiechał się ironicznie i klaskał bardzo powoli w dłonie, a echo tych oklasków, żałosne i drwiące, roznosiło się po korytarzu.
            - Wspaniale, Malfoy. Jesteś mistrzem dramatu – powiedział. Oderwał się od ściany i podszedł do niego.
            - Zabini – wysyczał Malfoy. Nie był pewny swojego głosu ani nawet mimiki swojej twarzy. Zabini stanął przed nim i spojrzał mu prosto w oczy, uśmiechając się ironicznie.
            - Dostałeś odrobinę zaufania i tak wspaniale to spieprzyłeś, Malfoy. Jak ty to robisz, hę? – zapytał. Scorpius nie odpowiedział. Wzbierała w nim wściekłość. Jakim prawem Zabini z niego drwił? – Weasley miała rację. Jesteś destrukcyjny – powiedział i wyminął go, wchodząc do Pokoju Wspólnego.
            W tym momencie Malfoy zdał sobie sprawę, że upadła kolejna więź. Lina przyjaźni łącząca go z Damianem Zabinim została dramatycznie przecięta tępymi nożyczkami.
            Został sam w ciemnym korytarzu.
            Został sam.

* Przypominam, że oni wszyscy pochodzą z Anglii, więc tekst „po polsku” raczej by nie pasował.