31 sierpnia 2010

9. Księżycowy


            Ja ją zamorduję. Skręcę kark! – Warczał wściekle Malfoy, gdy drugą godzinę chodzili bez celu po ciemnym i wyjątkowo strasznym lesie. Akurat robił krok, kiedy jego noga ugrzęzła w czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak błoto. Kiedy spojrzał w dół, poczuł zapach kupy. Skrzywił się i wyciągając buta z brązowej mazi jeszcze mocniej zaczął pomstować na McGonagall.
            Rose spojrzała na niego i zaczęła się śmiać, widząc jak strzepuje odchody centaura z powierzchni swojego nowego i wypolerowanego buta.
            - Kto normalny chodzi do lasu w nowych butach? – Zapytała, uspokajając oddech. Malfoy podparł się o drzewo i chwycił jakiś liść. Zaczął wycierać nim adidasa, w ogóle zapominając o różdżce, którą miał w kieszeni spodni. Rose skrzywiła się widząc jego zmagania i postanowiła zostawić go samego ze swoją śmierdzącą sprawą.
            - Co mamy na tej durnej liście? – Zapytał, skończywszy czyszczenie. Podszedł do niej i nim zdążyła zareagować, wyrwał jej kartkę z dłoni. Przejechał wzrokiem po pergaminie z miną nie wyrażającą żadnego zainteresowania. – Ale bazgroły. Ledwo da się to czytać – stwierdził po minucie, oddając jej listę.
            - Faceci z reguły piszą brzydko – stwierdziła, zerkając na kartkę, a później ponad ramieniem Ślizgona. Zmarszczyła brwi i jeszcze raz spojrzała na listę.
            - Weasley, nie wypowiadaj się na temat facetów, bo mało o nich wiesz. Moje pismo jest idealne pod każdym względem, za to ty masz pewne… co ty robisz? – Zapytał, zauważając, że dziewczyna podeszła do drzewa stojącego za nim i zdjęła z ramion plecak. Oczywiście to jej przypadła rola tragarza, bo dlaczego niby miałby coś nosić? Jeszcze nabawiłby się zwichnięcia, czy innej kontuzji.
            - Odrabiam  n a s z  szlaban, Malfoy – warknęła, chwytając się dłońmi za wystające gałęzie. Spojrzała w górę i podciągnęła się, odpychając stopami od pnia drzewa.
            - Na meczu ci tak dobrze nie szło – burknął Ślizgon.
            - Bo miotła była śliska, bezmózgu – powiedziała, siadając okrakiem na większej gałęzi. Zamachała nogami i spojrzała na niego z góry. Musiała przyznać, że patrzenie na tego robala z tej wysokości jest o wiele lepsze niż z dołu. W końcu znajdował się na poziomie, na którym powinien się znajdować – runa leśnego.
            - Uważaj na słowa – pogroził jej palcem. Wywróciła oczami i ostrożnie stanęła na gałęzi, trzymając się pnia. – Wchodzisz jeszcze wyżej? – Zapytał zdziwiony.
            - Ślepy jesteś? – Spytała sarkastycznie, wspinając się kolejne dwa metry w górę.
            - Weasley, nie wygłupiaj się. Złaź stamtąd!
            - Martwisz się o mnie? – Spytała, a w jej głosie słyszalna była nutka sarkazmu i rozbawienia.
            - Co? Nie! Oczywiście, że nie, ale jak spadniesz i połamiesz nogę to nie będę cię nosił! Nawet o tym nie myśl! Zostawię cię tutaj! – Wołał, ponieważ dziewczyna była coraz wyżej i nie był do końca pewny, czy go słyszy. – W ogóle… to po co ja marnuję swój czas na rozmowy z tobą? – Burknął, odwracając się. Kopnął jakiś kamyk i już miał zamiar odejść, kiedy usłyszał szelest liści. Spojrzał w górę, mając nadzieję, że Weasley jednak spadnie i połamie tą nogę, żeby mógł ją tu zostawić wilkołakom na pożarcie. Oczywiście, to była Weasley, ale wcale nie spadała. Zamiast tego zwinnie zeskakiwała z gałęzi na gałąź, by po chwili znaleźć się obok niego.
            - Bo sam nie dałbyś rady nic znaleźć. Najwyżej wdepnąłbyś w jakieś – sugestywnie spojrzała na jego nogę – gówno. – Uśmiechnęła się słodko i całkiem niewinnie, wymijając go. Podeszła do plecaka i kucnęła przy nim.
            - Nie bądź taka cwana. Założę się, że byłbym od ciebie lepszy w zbieraniu tych głupich składników – powiedział, przyglądając się, jak podnosi się z klęczek i zakłada plecak.
            - Jasne – stwierdziła, podchodząc do niego i zadzierając głowę do góry, by patrzeć w jego twarz, a nie pierś.
            - Chcesz się założyć? – Spytał, unosząc brew. Zrobiła z ust „dzióbek” i zmrużyła powieki. Po chwili wyjęła z kieszeni dżinsów kartkę z listą składników i różdżkę. Wypowiedziała zaklęcie i podała mu drugą, identyczną kartkę z tymi samymi danymi.
            - Jeśli przegrasz, publicznie przed całą szkołą wyznasz, że jestem lepszym szukającym od ciebie, a twoja drużyna jest, nie oszukujmy się, do dupy – uśmiechnęła się wrednie.
            - Jeśli wygram, publicznie przed całą szkołą wyznasz, że chciałabyś się ze mną przespać, bo jestem tak bardzo idealny, a ty chciałabyś poczuć się wreszcie kimś – jego wypowiedź była, jak dla niej, zbyt teatralna, ale skwitowała to jedynie uniesieniem brwi.
            - Beze mnie… zginiesz w tym lesie – mruknęła cichutko wprost do jego ucha, wymijając go. Uśmiechnął się cwanie.
            - Mów za siebie – powiedział, ale kiedy spojrzał przez ramię, Weasley już nie było. Został sam w ciemnym, ogromnym lesie, z listą przedmiotów do zdobycia i kompletną pustką w głowie. Nie wiedział od czego zacząć, gdzie iść i co zrobić. I pierwszy raz w życiu przyznał, że Weasley była mu potrzebna. Przynajmniej z jej mózgiem i cholernym pociągiem do książek, zakończyłby ten szlaban szybko i bezboleśnie. Teraz musiał radzić sobie sam. Kopnął w pień drzewa.
            - Cholera! – Wrzasnął, kiedy zdał sobie sprawę, że go to zabolało. Gdzieś nad nim zakrakały kruki. Spojrzał w górę i natychmiast oddalił się od tego miejsca.

*

            Hugo wracał z kuchni. Nie był na kolacji, bo zajmował się zadaniami domowymi i zwyczajnie o niej zapomniał. Była już cisza nocna, więc musiał uważać na patrolujących korytarze nauczycieli i prefektów. Jednak napełniony jedzeniem brzuch i senna atmosfera w całym zamku uniemożliwiały mu skupienie się na nie robieniu zbytniego hałasu.
            Właśnie przechodził obok zbroi rycerza, kiedy z dziury ze ściany wybiegła mysz. Nie spodziewał się jej i odskoczył w bok, wpadając na zbroję. Ta zachwiała się i runęła z głośnym łoskotem na posadzkę. Hugo rozejrzał się dookoła i uciekł w pierwszy korytarz, który miał w zanadrzu wzroku. Postacie z obrazów mruknęły niezadowolone tym, że je ktoś obudził, ale w końcu dały za wygraną, ponownie zasypiając.
            Chłopak znalazł się w korytarzu, w którym nigdy wcześniej nie był. Było w nim ciemno, a na jego końcu znajdowało się okno. Nie miał żadnych innych rozgałęzień, był ślepym korytarzem. Okno było ogromne, a na bladym tle księżyca widniał ciemny zarys jakiejś postaci. Domyślił się, że była to dziewczyna, ponieważ długie włosy i sukienka powiewały na wietrze. Hugo zatrzymał się po zrobieniu kilku kroków i przyjrzał się plecom postaci.
            - E… przepraszam, nie chciałem przeszkadzać… - powiedział, podchodząc bliżej. Delikatnie się nachylił, chcąc dojrzeć jakieś szczegóły. Będąc już parę metrów od nieznajomej zauważył, że sukienka wcale nie była sukienką, a koszulą nocną. Postać stała na murowanym parapecie bosymi stopami, spokojnie patrząc w dal. – Powiedz mi tylko, gdzie… Daisy? – Zapytał zaskoczony, widząc profil Crawford. Uniósł głowę do góry i otworzył szerzej oczy. – Daisy, co ty tu robisz? Dlaczego stoisz na oknie? – Zapytał, ale nie uzyskał odpowiedzi. Wiatr wpadający przez okno mroził jego policzki. Przymrużył powieki i podniósł delikatnie dłoń, szarpiąc ją lekko za koszulę. Nie zareagowała, nadal wpatrując się w dal.
            - Cholera – mruknął tylko. Przygryzł dolną wargę i spojrzał na łydki dziewczyny wystające spod koszuli. Odwrócił spojrzenie i bijąc się z myślami ponownie na nią zerknął. Wyciągnął przed siebie rękę i szturchnął ją w nogę. Drgnęła, wciągając powietrze.
            - Gdzie ja jestem? – Zapytała, a kiedy uświadomiła sobie, że stoi na krawędzi okna jęknęła przerażona, łapiąc się kurczliwie framugi.
            - Daisy – zawołał ją Hugo. Spojrzała niepewnie w dół. – Zejdź stąd – powiedział, wyciągając w jej stronę dłonie z deklaracją schwycenia jej, gdyby miała spaść. Pokiwała przecząco głową, jeszcze mocniej zaciskając palce na ramie okna. Wyglądała na przerażoną i sparaliżowaną strachem. Zachowywała się całkowicie inaczej niż przed paroma sekundami, kiedy to spokojnie stała na krawędzi okna, patrząc na horyzont.
            - Spadnę – jęknęła, wpatrując się w dół, gdzie rozpościerał się widok na zieloną trawę.
            - Nie spadniesz. Złapię cię – powiedział Hugo.
            - Obiecujesz? – Spytała, zaciskając powieki.
            - Obiecuję – powiedział, wyciągając w jej kierunku dłonie. – Tylko powoli – dodał, kiedy jedną rękę oderwała od framugi i podała mu ją. – Spokojnie – powiedział. Obróciła się bardzo wolno i kucnęła, trzymając się muru. Wystawiła jedną nogę przed siebie i zeskoczyła z parapetu, wpadając prosto w ramiona Weasleya z cichym piskiem.
            - Złapałem – uśmiechnął się Hugo. Daisy zaszlochała i wybuchła płaczem. – Nie, tylko nie płacz – powiedział. Kompletnie nie wiedział jak się zachować. Nigdy nie miał do czynienia z płaczącymi dziewczynami, nawet Rose nigdy nie płakała, żeby mógł ją pocieszyć.
            Ale Daisy najwidoczniej wiedziała, czego jej potrzeba. Podeszła do niego i bez skrępowania faktem, że jest tylko w samej nocnej koszuli, przytuliła się do niego, chowając twarz na jego torsie. Otworzył szerzej oczy i niepewnie położył swoją dłoń na jej plecach. Czuł jak moknie mu koszulka, ale to nie było ważne. Przytulała się do niego dziewczyna i to było miłe doświadczenie. Ośmielony faktem, że mocniej się do niego przysunęła, zacieśnił uścisk, uśmiechając się lekko. Czuł ciepło jej ciała i brzoskwiniowy zapach jej włosów.

*

Perspektywa Scorpiusa

            Uch! Co to jest? Jakim prawem ta wredna, stara, że mózg się marszczy dziewica wysłała mnie na ten szlaban do lasu?! Nie mogła sobie znaleźć jakiegoś innego zajęcia? Już chyba wolałbym czyścić sowiarnię. Chociaż nie, nie wolałbym.
            I gdzie do ciasnej spódnicy babci jest Weasley!? Jak jest potrzebna to nigdy jej nie ma! Niby jak mam znaleźć te wszystkie składniki sam? Co to w ogóle jest pystrzyk puszysty? Już odpuszczę jej ten zakład, w sumie perspektywa słuchania Weasley, że chciałaby się ze mną przespać mogłaby być straszna. Nie potrzebuję koszmarów, ale mogłaby się teraz pojawić! Zrobić wejście smoka… Ha! Smoka! No jakby się przyjrzeć, to ma w sobie coś z tych gadów. Czy smoki to w ogóle gady? Choć Weasley to bardziej wiewiórka. Nie dość, że ruda to jeszcze skacze po drzewach. Jak małpa. Smoko-wiewiórko-małpa. O!
            Ale bagno… Jaki szajs. I gdzie ja w ogóle jestem?

            Przystanąłem, by się rozejrzeć, jednak wszystko w tym głupim lesie jest takie same! Jak miałem niby wiedzieć gdzie, do cholery, jestem, skoro wszystkie drzewa były identyczne?! Może już tędy szedłem?
            - Ale lipa – mruknąłem przysiadając na jakimś kamieniu. Nowe buty to nie był dobry pomysł. Nie dość, że już wcale nie wyglądały na nowe, to jeszcze mnie obtarły. Zdjąłem je i cisnąłem wkurzony w pień drzewa. Bolały mnie stopy, bolały mnie łydki i bolała mnie głowa.
            - Dłużej nie wytrzymam – burknąłem, jeszcze raz rozglądając się wokół siebie.
            Było cholernie ciemno, ledwo mogłem cokolwiek zobaczyć. Według mojego zegarka była godzina dwudziesta trzecia, a więc do rana jeszcze długa droga.
            Ten las był dziwny. Zdawało mi się, jakby żył własnym życiem. Te odgłosy… o ile dobrze kojarzyłem, żadne zwierzę takich nie wydawało.
            Wydawało mi się, że ktoś na mnie patrzył. Obejrzałem się na za siebie, ale nikogo ani niczego nie zobaczyłem. Spojrzałem na korony drzew. Wznosiły się nade mną jak wielkie, ciemne bezkształtne masy. Z każdą sekunda wydawało mi się, że konary zniżają się w moją stronę chcąc mnie złapać i pożreć. Dosłownie, jakby drzewa mogły jeść ludzi.
            Ten las działał na mnie w ten sposób, że świrowałem! Wyobrażałem sobie drzewa jedzące ludzi! Niech tylko ojciec dowie się, gdzie spędziłem noc, a jestem pewien, że rozniesie tą szkołę w proch! Zaczynam wariować!
Zawinąłem się i zapominając o butach ruszyłem przed siebie. Musiałem jak najszybciej znaleźć Weasley. W tych ciemnościach i w tych… okolicznościach, nawet jej towarzystwo było lepsze od samotności. Nie wierzę, że o tym pomyślałem.

*

            Hugo wraz z Daisy siedzieli na posadzce pod ścianą. Była tak blisko niego, że czuł przez bluzę jej ciepło. Patrzył na nią, a ona spoglądała na swoje dłonie, które złożyła na kolanach. Bawiła się koszulą, gniotąc ja między palcami. Wydawała się być zawstydzona całą tą sytuacją.
            - Wygląda na to, że jesteśmy kwita – powiedział, przerywając milczenie. Miał już dość tej ciszy. Dziwił się, że żaden nauczyciel jeszcze ich nie przyłapał. Co prawda nie robili nic złego, ale widok dziewczyny w koszuli nocnej i chłopaka całkowicie ubranego mógł zostać inaczej zinterpretowany.
            Crawford spojrzała na niego i szybko spuściła wzrok, rumieniąc się. Uśmiechnął się.
            - Przepraszam – powiedziała cicho, mocniej skupiając się na krawędzi swojej piżamy.
            - Za co mnie przepraszasz? – Spytał. Wzięła głębszy oddech i niepewnie na niego spojrzała. Wypuściła powietrze ze świstem i spróbowała się uśmiechnąć.
            - Rzuciłam się na ciebie – powiedziała, ponownie odwracając wzrok. Zaśmiał się cicho.
            - Wcale nie protestowałem – odpowiedział. Uśmiechnęła się, strzelając oczami na wszystkie strony, byle tylko nie patrzeć na niego. – Co tu w ogóle robiłaś? – Zapytał, starając się złapać jej spojrzenie.
            - Ja – zaczęła – sama nie wiem. Pamiętam jak kładłam się do łóżka, a później… obudziłam się tutaj – wskazała podbródkiem okno, na którym kilkanaście minut wcześniej stała z Bóg jeden wie jakimi zamiarami.
            - Lunatykujesz – stwierdził pogodnie. Daisy zatrzęsła się z zimna i otuliła kolana ramionami. Kiwnęła głową, a Hugo westchnął. Odsunął się nieco od ściany i zdjął bluzę. Spojrzała na niego zaciekawiona.
            - Co robisz? – Spytała, kiedy położył swoją bluzę na jej ramionach.
            - Zimno ci – stwierdził z pogodnym uśmiechem.
            - Dzięki – szepnęła, spuszczając wzrok i poprawiając na ramionach bluzę chłopaka. Od razu zrobiło jej się cieplej. Uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na Hugona. Patrzył na nią z lekkim uśmiechem.
            Sama nie wiedziała, co ją podkusiło do tego, by się do niego przybliżyć i dotknąć swoimi ustami jego usta. Hugo był w lekkim szoku, ona sama również. Odsunęła się od niego z szeroko otwartymi oczami.
            - Ja… p-przepraszam… pójdę już – podparła się dłońmi podłogi i wstała. Hugo nie do końca był pewien tego, co się stało, a jeszcze bardziej tego, co zamierzał zrobić. Szybko podniósł się i chwycił Daisy za nadgarstek, odwracając w swoją stronę. Spojrzała na niego przestraszonym wzrokiem, więc rozluźnił uścisk. Przybliżył się do niej.
            Czuła, jak uszy robią jej się gorące, krew w żyłach pulsowała, serce biło jak oszalałe. Była pewna, że je słyszał i nie wiedziała, czy z tego powodu powinna się wstydzić, czy też nie. Jego twarz była coraz bliżej jej. Jego oczy patrzyły wprost w jej, jednak nie mogła odczytać ich wyrazu. Czuła się, jakby zaraz miała zemdleć. Przymknęła powieki i czekała na to, co miał przynieść czas.
            Poczuła jego usta na swoich. W jej żołądku coś eksplodowało, ale nie wydawało jej się, aby były to „motylki”. Hugo położył jedną dłoń na jej policzku. Chłód jego skóry wpłynął kojąco na jej rozgrzane ciało. Drugą dłonią przyciągnął ją bliżej siebie, pogłębiając pocałunek. Niepewnie, nieśmiało podniosła dłoń i wplotła ją w jego włosy. 

28 sierpnia 2010

8. Filiżanka gorącej czekolady


            To wszystko twoja wina! – Kiedy tylko Malfoy zszedł po schodach, a kamienna chimera zasłoniła je swoim ciałem, Rose naskoczyła na chłopaka, dźgając go palcem w ramię.
            - Niby co znowu zrobiłem? – Zapytał, rozcierając dłonią miejsce, gdzie wbił się palec Gryfonki.
            - Jeszcze się pytasz?! Przez ciebie idziemy do Zakazanego Lasu!
            - Weasley, kretynko, przypominam ci, że to ty mnie walnęłaś – powiedział, sugestywnie unosząc brew.
            - Widocznie za słabo! Może jakbyś zemdlał to nie musiałabym tracić czasu na kłótnie i wtedy McGonagall by nas nie złapała! – Warknęła wściekle, zwężając oczy.
            - Jak się zaraz nie zamkniesz to znowu nas złapie! A tym razem wyśle nas do Transylwanii! – Odparł, wymijając ją. Rose zmarszczyła czoło, odwracając się powoli. Przyjrzała się plecom Malfoya i prychnęła ruszając w przeciwną do Ślizgona stronę.

*

            Albus siedział w bibliotece z książką w dłoni. Jego wzrok przesuwał się płynnie po zdaniach w niej zapisanych, ale mózg nie przetwarzał informacji w prawidłowy sposób. Dla niego ważniejszy od zielarstwa był fakt, że trzy stoliki dalej siedziała Julia w towarzystwie swojej siostry. Starał się ze wszystkich sił nie zwracać na nie uwagi, ale jego silna wola została znokautowana.
            Zielone tęczówki skierowały się w stronę brązowych. Julia patrzyła na niego, a kiedy zauważyła, że on również na nią spojrzał, uśmiechnęła się szeroko i pomachała do niego. Nie zareagował w żaden pozytywny sposób. Nie uśmiechnął się, nie odmachał. Jedyne, co zrobił to zatrzasnął księgę z głuchym dźwiękiem i wstał, kierując się między rzędy regałów. Czuł na sobie spojrzenie Julii, a w wyobraźni widział jak zagryza dolną wargę i spuszcza wzrok.
            Schował się tak, żeby nie mogła na niego patrzeć i oparł się plecami o regał, oddychając głęboko. Sam nie wiedział, dlaczego się tak zachowywał, dlaczego karał ją, choć tak naprawdę niczego mu nie zrobiła. A najbardziej dręczył go fakt, że był zazdrosny o coś, czego możliwe wcale nie było. Wiedział, że nie miał prawa się tak zachowywać, że nie miał prawa być zazdrosny, bo z Julią nigdy nic go nie łączyło, a jednak nie mógł znieść myśli, że Malfoy… że Julia… że oni… że mogło coś być.
            Przymknął powieki i wypuścił głośno powietrze, widząc w myślach uśmiechniętą i machającą w jego kierunku Julię. To był ładny obrazek, ale zakłóciło go wtargnięcie Malfoya, który chwycił Julię w pasie i przycisnął do siebie. Ona się uśmiechała, ale inaczej niż przed chwilą. Tak… wrednie i cynicznie, jak Ślizgoni. Całowali się, dotykali…
            - Unikasz mnie? – Otworzył pospiesznie oczy, a obraz Malfoya i Julii rozmył się niczym kropla farby wpadająca do wody. Spojrzał w prawo, delikatnie zniżając głowę. Obok niego, opierając się o półki stała Krukonka, z zatroskanym wyrazem twarzy.
            - Dlaczego tak sądzisz? – Spytał, przestępując z nogi na nogę, przez co nieznacznie się od niej odsunął. Dopiero po sekundzie zdał sobie sprawę z tego, że mogło to wyglądać na celowy zabieg, ale Julia zdawała się w ogóle tego nie zauważać.
            - Bo tak jest. Dzisiaj ani razu się do mnie nie odezwałeś, a jak mnie widzisz to się chowasz… tak jak teraz – powiedziała spokojnie, badawczo przyglądając się jego twarzy. Miał wrażenie, że zaraz wypali na jego czole napis „winny”. Zapiekły go policzki, bo uświadomił sobie, że miała rację.
            - Chcesz o tym porozmawiać? – Zapytała, przekrzywiając głowę jak niewinne zwierzątko. Uśmiechnęła się delikatnie, nadając rysom swojej twarzy iście subtelny i dziewczęcy kształt. Nie mógł się nie uśmiechnąć, choćby bardzo chciał. Kąciki jego ust drgnęły, a dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej, widząc, że jej zabiegi zaczynają działać.
            Ona nie mogłaby z nim, pomyślał i nie krył już uśmiechu.
            - Wiesz co… już mi lepiej – powiedział mrużąc jedno oko. Odepchnął się lekko od regału i stanął wyprostowany, przez co stał się wyższy o centymetr. – Masz ochotę na gorącą czekoladę? – Spytał odzyskując dobry humor. Zmarszczyła czoło i spojrzała na niego zdziwiona.
            - Teraz? – Spytała, a kiedy pokiwał głową, dodała: - Przecież wyjście do Hogsmeade jest dopiero w przyszłym miesiącu.
            - A kto mówi o Hogsmeade? – Wywrócił oczami i kiwnął na nią głową, dając jej do zrozumienia, żeby poszła z nim. Uśmiechnęła się zaciekawiona i podeszła do swojego stolika. Spakowała się i powiedziała coś do Jessici. Jej siostra spojrzała na niego i uśmiechnęła się chytrze, odpowiadając coś. Z odległości, w której się znajdował nie słyszał ani jednego słowa, ale mógł się domyśleć, że był to jakiś docinek, bo Julia nieznacznie się zaczerwieniła.
            - Gotowa na podróże z Albusem? – Zapytał, kiedy stanęła przy nim z torbą na ramieniu. Zaśmiała się.
            - Prowadź – powiedziała, wskazując dłonią na wyjście z biblioteki. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Albus ruszył w stronę schodów . Przez większość czasu rozmawiali o tym, jak spędzili dzień, a kiedy temat się wyczerpał zeszli na inne tory, rozmawiając o ulubionych kolorach, zespołach czy o quidditchu. W końcu jednak Potter zatrzymał się przed obrazem z koszem owoców i spojrzał na zdziwioną Julię. Pokiwał zabawnie brwiami i połaskotał gruszkę, której ogonek zaczął przeistaczać się w klamkę.
            - A.. ale jak? – Spytała Julia, kiedy obraz zmienił się w drzwi.
            - No wiesz… to magia – zaśmiał się, gestem zapraszając ją do środka. Rozejrzał się dookoła i schował się w kuchni, zamykając drzwi.
            Julia stała na środku wielkiej komnaty, gdzie ustawione były cztery, ogromne stoły, łudząco podobne do tych w Wielkiej Sali, gdzie jedli posiłki. Domyśliła się, że musieli znajdować się pod tą właśnie salą. Skrzaty domowe biegały między stołami z tacami, talerzykami i pucharami, ustawiając wszystko na swoich miejscach. Wydawały się takie zabiegane, że wcale nie zdziwiłaby się, gdyby ich nie zauważono.
            - Łał! – Szepnęła, spoglądając na Albusa, który uśmiechnął się tylko do niej. Podszedł bliżej i stanął obok.
            - Akurat przygotowują kolację, ale może znajdą czas, by zrobić dla nas czekoladę – puścił jej oczko i w tym momencie podbiegł do nich chudy skrzat ze szpiczastym nosem, na którego końcu widniała wielka gulka.
            - Panicz Potter! – Zawołał uradowany, kłaniając się lekko. Albus uśmiechnął się i spojrzał na Julię, która patrzyła na niego z podziwem.
            - Cześć, Badyl. Ja i moja koleżanka napilibyśmy się gorącej czekolady i…
            - Oczywiście, oczywiście. Już się robi, paniczu – zaskrzeczał i klasnąwszy w dłonie odbiegł w kierunku innych skrzatów. Albus wskazał Julii miejsce przy jednym ze stołów. Usiedli obok siebie i chłopak mógł podziwiać zachwyt w oczach dziewczyny z bliskiej odległości.
            Roberro rozglądała się dookoła z lekko otwartymi ustami, w których krył się delikatny uśmiech. Nie mogła uwierzyć w to, co widziała. Wielokrotnie zastanawiała się, w jaki sposób posiłki są transportowane na stoły w Wielkiej Sali i, oczywiście, kto je przygotowuje, ale nigdy nie wpadłaby na pomysł kuchni i skrzatów domowych.
            - Fajnie tu, prawda? – Spytał Albus.
            - Fajnie? Tu jest mega fajnie – zawołała uradowana, patrząc jak skrzatka ze srebrną tacą, rozkłada po stołach sztućce. Potter zaśmiał się i spojrzał na Badyla, który szedł w ich stronę z tacą, na której postawione były dwie filiżanki. Gorący płyn parował w górę, a kiedy skrzat podszedł bliżej, można było wyczuć słodki zapach czekolady. Obok Badyla szedł jeszcze jeden skrzat, niosący talerzyk z ciasteczkami.
            - Dziękuję – powiedziała Julia, kiedy Badyl postawił przed nią filiżankę.
            - Coś jeszcze podać? Mamy wyśmienity kisiel jabłkowy, babeczki nadziewane wołowiną i rolady ze śliwkami. Wszystko wyśmienite – zachwalał Badyl. Julia uśmiechnęła się.
            - Naprawdę nie trzeba. Czekolada wystarczy – powiedział Albus.
            - A może panienka by coś jeszcze sobie życzyła? Moje smażone pomidorki w jajecznicy były wychwalane przez samego Albusa Dumbledore’a! – Pochwalił się Badyl. Dziewczyna otworzyła szerzej oczy.
            - Nie, dziękuję. Jeśli zjadłabym coś teraz, to nie jadłabym na kolacji – wytłumaczyła się. Badyl i jego kolega ukłonili się i odeszli.
            - Nawet nie zauważyłam, że masz tak samo na imię jak były dyrektor Hogwartu – powiedziała Julia, kładąc dłonie na filiżance.
            - Tak… to dość sentymentalna historia – powiedział z lekkim uśmiechem maczając ciasteczko w napoju. – Właściwie to oba moje imiona są od dyrektorów szkoły – dodał, gryząc ciastko.
            - Czyli?
            - Albus Severus Potter – powiedział, przełknąwszy słodkości.
            - No proszę, same znane postaci – uśmiechnęła się, wkładając ciasteczko do ust. Odgryzła kawałek, ale ciastko było zbyt kruche. Niewielki fragmencik wymsknął się spomiędzy jej warg. Nie zdążyła go chwycić w dłoń, więc upadł na jej spódnicę. Zaśmiała się lekko, przykładając dłoń do ust. Spojrzała na kolana i strzepnęła okruszek na podłogę.
            Albus przypatrywał się jej z niemym uwielbieniem. Wszystko, co robiła wydawało mu się tak idealne, że nawet zwykłe strzepniecie okruchów na posadzkę w jej wykonaniu było bardziej seksowne, niż gdyby to zrobiła urodziwa przyjaciółka jego kuzynki.
            Julia podniosła wzrok i spojrzała na niego. Wtedy wydawało mu się, że czas nagle spowolnił. Patrzyli na siebie bez skrępowania, bez słów, trwając w ciszy, która wcale nie była niezręczną. Gdzieś w oddali słyszał brzdęk naczyń, rozmowy skrzatów, ale to nie było ważne. Liczyło się tylko to brązowe, intensywne spojrzenie Julii, skierowane w jego stronę. Stała się centrum. W panoramie obrazów tylko ona była wyraźna, cała reszta barw zlewała się w jedność. Uśmiechała się delikatnie, a jej oczy błyszczały, wydawała się szczęśliwa.
            - Proszę mi wybaczyć – tę magiczną chwilę przerwał Badyl, który pojawił się obok nich. Julia drgnęła i natychmiast odwróciła spojrzenie, nerwowym ruchem chwytając czekoladę i wypijając trzy łapczywe łyki. Albus niechętnie odwrócił się w stronę skrzata. – Proszę mi wybaczyć, paniczu Potter, ale za pięć minut zaczyna się kolacja. Nie możecie tutaj być – powiedział, wykonując dziwne gesty dłońmi.
            - Jasne. Już sobie idziemy – powiedział Albus. Sięgnął po swoją filiżankę i wypił jej zawartość. Spojrzał na Julię, która delikatnie się do niego uśmiechała. Odpowiedział tym samym i wstając, sięgnął po jeszcze jedno ciastko.

*

            - Hej, Rose! – Odwróciła się i zobaczyła machającego w jej kierunku Bena.
            - Ben! – Uśmiechnęła się i patrzyła, jak do niej podbiega. Shila uniosła brew, przyglądając się uradowanej twarzy chłopaka.
            - Poczekam na ciebie przy stole – powiedziała, odchodząc. Rose kiwnęła jedynie głową i krótką chwilę odprowadziła przyjaciółkę do Wielkiej Sali. W końcu jednak z uśmiechem spojrzała na kolegę. Był uradowany, aż oczy mu się błyszczały.
            - Co wiesz o Siódmej Strefie? – Spytał na wstępie, przestępując z nogi na nogę. Wydawał się czymś bardzo podekscytowany i, gdyby oczywiście mógł, zniósłby jajko niecierpliwie oczekując odpowiedzi. Rose zmarszczyła czoło.
            - Hmmm… klub, który rzekomo ukryty jest gdzieś w murach Hogwartu. Nigdy jednak go nie odnaleziono, więc nie udowodniono jego istnienia – powiedziała. - To tylko bajka wymyślona przez imprezowiczów, by zdenerwować personel szkoły – dodała pewnym siebie głosem. Ben poruszył zabawnie brwią, dając jej do zrozumienia, że jest w błędzie. – Co? Że niby istnieje?
            - Istnieje i prężnie się rozwija – dodał z łobuzerskim uśmiechem na ustach. Rose otworzyła ze zdumienia usta.
            - Wkręcasz mnie – powiedziała, patrząc na niego spod przymkniętych powiek. Pokręcił głową.
            - Ani trochę.
            - Jasne, a ja jestem baletnicą. Siódma Strefa to mit – powiedziała, przekonana o swojej racji.
            - Żeby ci udowodnić, że się mylisz zapraszam cię na piątkową imprezę – rzekł z szerokim uśmiechem obserwując zmiany zachodzące na twarzy Weasley.
            - Ja nie wiem, gdzie to jest – powiedziała. Była ciekawa Siódmej Strefy – mitycznej dyskoteki, założonej przez dwóch Puchońskich chłopaków jakieś pół wieku temu. Swoją droga, byli jedynymi Puchonami, którzy mieli takie zainteresowania. Jeżeli okazałoby się, że Siódma Strefa to jednak nie tylko legenda, zapowiadała się świetna zabawa, jeśli jednak byłby to nie śmieszny żart, mogłaby znów poszczycić się wiedzą na temat Historii Hogwartu.
            - Spotkajmy się przy posągu czarownicy o dwudziestej. Możesz zabrać ze sobą koleżankę – puścił jej oczko, więc uśmiechnęła się delikatnie. – Muszę już iść.
            - Jasne. Pa – pomachała do niego. Odmachał i podbiegł do kolegów z domu. Rose przekrzywiła głowę, uśmiechając się delikatnie. Zaśmiała się cicho i przyglądając się wzorom na podłodze weszła do Wielkiej Sali.
            - Co chciał? – Spytała Shila, nim jeszcze Weasley usiadła na swoim miejscu.
            - Wiesz, że Siódma Strefa naprawdę istnieje? – Spytała Rose, luzując krawat na szyi.
            - Coś mi się kiedyś obiło o uszy, ale to podobno tylko taka plotka – powiedziała, marszcząc czoło.
            - No właśnie chyba nie, bo Ben zaprosił mnie… to znaczy nas – wskazała palcem na siebie, a później na Shilę – na imprezę właśnie do Siódmej Strefy. 
            - Oczywiście się zgodziłaś – Ishihara otworzyła szerzej oczy i nachyliła się podekscytowana w stronę przyjaciółki.
            - Oczywiście, będę miała kolejny dowód na to, że plotkom nie warto wierzyć. Siódma Strefa to mit i… - nie zdążyła dopowiedzieć zdania, bo Shila wykrzyknęła radośnie: „Yes!” wznosząc ręce do góry i zaciskając powieki. Wyglądała jak małe dziecko, cieszące się na wieść spędzenia dnia w zoo.
            - Dobrze się czujesz? – Spytała Weasley, patrząc na koleżankę podejrzliwie.
            - Nigdy nie czułam się lepiej. Normalnie… kocham cię! – Wrzasnęła na cały głos, sięgając dłońmi w stronę Rose. Chwyciła ją za szatę i przyciągnęła do siebie, a potem na oczach całej szkoły dała jej całusa w usta.
            Zszokowana Rose przez pierwsze dwie sekundy nie wiedziała, co zrobić, w końcu jednak wyszarpnęła się z uścisku Shili i sprzedała jej uderzenie w głowę wyprostowaną dłonią. Później poprawiła szatę i usiadła z dumnie uniesioną głowa na swoim miejscu.
            - Za co to było? – Spytała Shila, głaszcząc się po czubku głowy.
            - Za publiczne całowanie mnie – syknęła Weasley, sięgając po miskę z jajecznicą. Spojrzała znad talerza na Bena, który przypatrywał się całej tej sytuacji z rozbawieniem i spłonęła rumieńcem.
            - Przepraszam. Wiesz, jak bardzo lubię imprezy, a poza ty…
            - Co?
            - Poza tym, to może w końcu coś między tobą a Benem zapłonie! Bo iskrzy i iskrzy, a zapalić się nie może! – Powiedziała na wydechu.
            - No po tym, co przed chwilą zobaczył, to pewnie zgaśnie – powiedziała Weasley.
            - Czyli jednak chcesz, żeby się zapaliło.
            - Co? Nie.
            - To czemu powiedziałaś to z takim smutkiem?
            - Wcale nie. Powiedziałam to normalnie – zaperzyła się Rose, nakładając na widelec trochę jajecznicy. Shila wywróciła oczami.
            - Ja swoje wiem.
            - Mało wiesz – burknęła Rose.
            - Posłuchaj – stwierdziła poważnie Shila, wymachując widelcem. O mało nie wbiła go w oko chłopaka siedzącego obok niej. Mruknęła krótkie „sorry” i powróciła do rozmowy z Rudą. – Powiedziałaś „tak” imprezie, więc niedługo powiesz „tak” miłości. Zaczyna się od imprezy, wiem, co mówię – powiedziała, wbijając na widelec kawałek pomidora.
            Panna Weasley wywróciła oczami i wróciła do konsumowania swojej kolacji, zastanawiając się nad słowami przyjaciółki. Spojrzała na Bena, zapominając o jajku w ustach. Przyłożyła niegroźny koniec widelca do ust i patrzyła, jak Puchon z uśmiechem zajada się tostem. Jego kolega budował właśnie kilkupiętrową kanapkę ze wszelkich możliwych składników, dostępnych na stole. Nie wyglądała ona ani estetycznie, ani tym bardziej apetycznie, ale chłopak się nie zrażał. Ben skrzywił się, kiedy jego kumpel wylał na sam szczyt sos czosnkowy, smarując go dodatkowo dżemem.
            Rose również się skrzywiła i podobnie jak Ben odłożył kanapkę, tak ona odstawiła widelec. Zrobiło jej się niedobrze, kiedy chłopak bez żadnego słowa ugryzł skomponowaną kanapkę.
            - Spójrz – powiedziała słabo, wskazując Shili poczynania Puchona. Ishihara zerknęła w tamtym kierunku z tostem w zębach, którego niemal natychmiast wypluła, widząc kanapkę nieznajomego.
            - Fuj! – Powiedziała, krzywiąc się. Rose zmarszczyła nos z uśmiechem na ustach.
            - Pochoruje się – stwierdziła rudowłosa.
            - I wszystkie męskie kible będą walić na kilometr – dodała Azjatka.
            - One już walą – powiedziała Lily, znikąd pojawiając się obok kuzynki. Cała trójka zaśmiała się perliście. 

24 sierpnia 2010

7. Mecz


            Padał deszcz. Piękna pogoda nagle zamieniła się w szary, chmurny dzień, a zimne krople smagały twarze zawodników wrogich sobie domów. Właśnie rozgrywał się pierwszy mecz w tym roku szkolnym; Slytherin kontra Gryffindor i żaden z nich nie pozwalał sobie na choćby chwilę odpoczynku. Wymagali od siebie stu dziesięciu procent normy, każdy chciał pokonać przeciwnika.
            Rose wisiała na swojej miotle ponad stadionem i przyglądała się rozgrywającemu się poniżej meczowi. Na oczach miała ochronne gogle, które osłaniały ją od deszczu i pozwalały na względną widoczność.
            Dłonie zaciskała na trzonku miotły i po cichu dopingowała swoją drużynę, rozglądając się przy okazji na boki w poszukiwaniu złotego znicza.
            - 10 punktów dla Slytherinu! – Wrzasnął Matt Flint, który komentował dzisiejszy mecz. Rose zaklęła pod nosem i spojrzała na Scorpiusa, który krążył nad stadionem. Nie widziała dokładnie, ale mogła sobie wyobrazić, jak na jego twarzy pojawia się uśmieszek triumfu. Skrzywiła się i zawróciła miotłę, by rozejrzeć się nad trybunami.
            Leciała z umiarkowaną szybkością, kiedy jej wzrok przykuł złoty błysk gdzieś nad głową dyrektorki. Zdziwiona zwolniła i przyjrzała się dokładnie postaci McGonagall. Po chwili błysk przeniósł się nad głowę profesora Longbottoma i była już pewna, że tego właśnie szuka. Przyspieszyła i zerknęła na Malfoya, który spostrzegł, że jego przeciwniczka ruszyła z miejsca.
            Zainteresowany powędrował wzrokiem w miejscu, do którego zmierzała Weasley. Zauważywszy piłeczkę nad głową profesora zielarstwa ruszył w tamtym kierunku.
            Nie Malfoy, nie przegram, pomyślała Rose, pochylając się do przodu i przyspieszając. Jednak za chwilę straciła znicz z oczu. Rozejrzała się pospiesznie, zmieniając kierunek lotu i pikując w dół. Tuż nad ziemią zawisła złota, cwana piłeczka.
            Scorpius również zanurkował. Cudem uniknął tłuczka, którego odbił w jego kierunku Potter. Zachwiał się nieco, ale wyrównał lot i zanurkował mocniej.
            Wtem oboje stracili widok na złotego znicza. Rose wyhamowała i ustawiła miotłę równolegle do podłoża. Zaczęła gorączkowo rozglądać się dookoła. Nie mogła dopuścić, aby Malfoy odnalazł piłkę szybciej od niej. Nie mogła pozwolić na to, żeby Ślizgoni wygrali.
            Malfoy stanął tuż obok niej i również zaczął się rozglądać.
            - Weasley, spłoszyłaś znicza! – Zawołał do niej, przekrzykując hałasy dochodzące z trybun i silnie wiejący wiatr. Spojrzała na niego.
            - Przymknij się Malfoy. Jedyne, co mogło go wystraszyć to twoja twarz! – Warknęła i zmrużyła powieki. Malfoy bowiem wpatrywał się w coś za nią. Odwróciła się zaciekawiona i nim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, poczuła uderzenie w plecy, a po chwili usłyszała świst przecinanego powietrza. Malfoy poszybował w stronę złotego znicza.
            Przez uderzenie straciła równowagę i ześlizgnęła się z miotły, prawą dłonią chwytając się trzonka w ostatniej sekundzie. Zawisła w powietrzu dobre sto stóp* nad ziemią z niemym okrzykiem na ustach. Poczuła jak serce zabiło jej mocniej. Stęknęła z wysiłku i spojrzała w dół na zieloną murawę. Po chwili przeniosła spojrzenie w górę, zerkając na trzonek miotły. Deszcz sprawiał, że mokre drewno wyślizgiwało jej się w dłoni. Spróbowała sięgnąć drugą ręką, by się podciągnąć, ale wiatr przesunął miotłę odrobinę w lewo.
            Nikt nie zauważył małego dramatu, który rozgrywał się 30 metrów nad ziemią. Rose walczyła z bólem ręki, który nasilał się z każdą sekundą wiszenia, a także ze ślizgającymi się po drewnie palcami. Jęknęła i ponownie spojrzała na dół. Pod nią, jakieś 10 metrów zawisł w powietrzu złoty znicz.
            Cholera, syknęła w myślach, spoglądając na trzonek miotły. Utrzymywała się jedynie na palcach. Zacisnęła mocno zęby i oczy i spróbowała podciągnąć się do góry, albo chociaż złapać drugą ręką. Na marne, kiedy wreszcie udało jej się złapać oburącz, lewa dłoń ześlizgnęła się z mokrego drewna, powodując jej wrzask.
            Była przestraszona i czuła, że długo już tak nie wytrzyma. Bolało ją ramię, a serce niemal wyskoczyło już z klatki piersiowej. Ciężko jej się oddychało, w dodatku wiatr utrudniał jej jakikolwiek ruch, poruszając pozostawioną bez nadzoru miotłą.
            Wtedy jej słuch przykuł świst powietrza. Zdezorientowała spojrzała przed siebie. W jej stronę mknął rozpędzony tłuczek. Otworzyła szerzej oczy i desperacko starała się złapać miotłę i podciągnąć się do góry. Jednak długie wiszenie mocno ją osłabiło. Spanikowana spojrzała na przybliżającego się tłuczka i na złotą piłeczkę, która przybliżyła się do niej o kolejne pięć metrów. Malfoy najwidoczniej jeszcze jej nie zauważył.
            Tłuczek, piłeczka, miotła. Tłuczek, piłeczka, miotła. W końcu Rose podjęła decyzję. Znicz był tuż pod nią, a skoro nie mogła złapać go, lecąc na miotle to może uda jej się…
            Otworzyła palce i zaciskając zęby, żeby nie wrzasnąć zaczęła opadać w dół. Puściła się w ostatniej chwili, inaczej tłuczek złamałby jej rękę. W końcu i tak by spadła, ale przynajmniej tak spadnie z własnej woli.
            Wyciągnęła przed siebie dłoń, muskając delikatne skrzydełka piłeczki. Udało jej się zacisnąć palce na jednym ze skrzydełek. Przycisnęła do siebie kulkę i zacisnęła powieki szykując się na upadek. Usłyszała wrzawę na trybunach, a ktoś zawołał jej imię, jednak utonęło ono w odgłosach deszczu.
            Wzięła głębszy oddech sądząc, że za chwilę zderzy się z murawą i będą ją mogli zbierać szpachelkami. Jednak nic takiego się nie stało. Poczuła jak zwalnia lot i delikatnie opada na tyłek. Tak mocno przyciskała do siebie ręce, w których trzymała znicz, tak mocno zaciskała powieki, że miała problem z ich otworzeniem. W końcu jednak podniosła lewą powiekę i rozejrzała się dookoła. Trybuny, okrzyki, mecz trwał dalej, a ona żyje.
            - Żyję! – Wrzasnęła, roztwierając ramiona i dotykając swojego ciała. Spojrzała na zaciśnięta pięść i uśmiechnęła się szeroko, widząc tam złoty znicz.
            - Weasley złapała znicz! – Zawył Matt. Na trybunach zawrzało, a Rose z mocno bijącym sercem zaczęła płakać, kuląc się na trawie. Oplotła ramionami kolana i schowała twarz, krztusząc się płaczem.
            Dopiero teraz dotarło do niej, że mogła zginąć. Mogła zostać tylko czerwona plamą na zielonej trawie. Coś w niej pękło i nie chciała przestawać wylewać słonych łez. Ulżyło jej, ktoś ją uratował, uchronił przed upadkiem.
            Spojrzała na zbliżającą się do niej panią Hooch, dyrektorkę i całą uradowaną drużynę. Delikatnie spróbowała się podnieść, ale kiedy tylko stanęła na nogi zawirowało jej w głowie.
            - Rose! – Wrzasnął James, wyprzedzając dyrektorkę i sędzinę. Rzucił miotłę, nie bacząc na to, że mógł ją uszkodzić i czym prędzej pobiegł do kuzynki, która zemdlała. Rzucił się na kolana, prosto w kałużę i podciągnął nieprzytomne ciało Rose. Spojrzał na jej bladą twarz i poklepał ją po policzku. – Rose! Rose.
            - James, zanieś ją do Skrzydła Szpitalnego – powiedziała McGonagall. Pani Hooch zabrała z wciąż zaciskanej dłoni dziewczyny złotą kulkę i zakończyła mecz.

*

            - Ta wredna, mała Weasley sprzątnęła mi sprzed nosa wygraną! – Wrzasnął Malfoy, wchodząc do Pokoju Wspólnego Ślizgonów z miotłą w dłoni. Po drodze kopnął niczemu winną zieloną pufę, która odskoczyła nieco do tyłu. – Jakim cudem ona w ogóle przeżyła ten upadek?!
            - Ktoś jej w tym pomógł, Scorp – powiedział spokojnie Zabini, rozwiązując rzemienie swoich ochraniaczy na łydki.
            Malfoy był wściekły. Nabrał bardziej żywych kolorów, pulsowała mu skroń, a szczęki zaciskał tak mocno, że było słychać jak zęby trą o siebie. Warczał niczym rozjuszony pies, kopiąc i przewracając wszystko, co się napatoczyło.
            Wiedział, że to przez niego Weasley spadła z miotły, ale jakim cholernym prawem ktoś jej pomógł i jeszcze dodatkowo złapała znicz!? Jakim prawem?! Byłoby o wiele lepiej, gdyby spadła i zostałaby po niej tylko mokra plama.
            - Uspokój się – powiedział łagodnie Gonzales, rozpinając guziki swojej drużynowej szaty. Usiadł na sofie obok i przyglądał się Zabiniemu, który szarpał się z rzemieniami.
            - Jak mam się uspokoić, kiedy ta… oszustka! Tak, oszustka! Łapie znicz w takim momencie?! Niemożliwe jest, aby… Przecież to przeczy prawom fizyki! – Wrzeszczał Scorpius, marszcząc czoło. Wziął głębszy oddech i rzucił się na kanapę, odchylając głowę do tyłu.
            - Od kiedy ty taki wielki fizyk jesteś, hę? – Zapytał Damian, składając razem ochraniacze i rzucając je na podłogę. Usiadł w fotelu i podwinął rękawy szaty, bo zrobiło mu się gorąco.
            Malfoy nie odpowiedział, świdrując spojrzeniem przyjaciół. Jego wzrok prześlizgiwał się płynnie od jednego do drugiego Ślizgona, nozdrza drgały, a mięśnie policzkowe chodziły w obie strony. Był tak zdenerwowany, że wciąż nie panował nad zaciskanymi szczękami.
            Po chwili wstał i bez słowa ruszył w stronę wyjścia.
            - A ty gdzie?! – Zawołał za nim Damian. W odpowiedzi blondyn wystawił mu środkowy palec, unosząc dłoń na wysokość swojej głowy. Zabini uniósł do góry brew i spojrzał na Jose, który również na niego patrzył. Malfoy zniknął w lochach.

*

            - Czemu się nie budzi? – Shila siedziała na krawędzi szpitalnego łóżka i przyglądając się spokojnej twarzy śpiącej Rose obgryzała paznokcie. – Jak długo można być nieprzytomnym!?
            - Spokojnie, zaraz powinna się obudzić – uspokoiła ją pani Pomfrey, kładąc na stoliku obok Rose jakiś eliksir. – Niech go wypije jak tylko otworzy oczy – powiedziała, odchodząc.
            - Shi, przestań obgryzać paznokcie, bo nic ci z nich nie zostanie – powiedział Hugo, idealnie maskując swoje zniecierpliwienie. On też uważał, że Rose już dawno powinna się obudzić.
            - Jezu, zmarłego byście obudzili – mruknęła panna Weasley, mrużąc powieki i marszcząc czoło. Przekrzywiła głowę i spojrzała na brata, przykładając dłoń do czoła. Bolała ją głowa. – Co się stało? – Spytała.
            - Rose! – Wrzasnęła Shila, rzucając się przyjaciółce na szyję. Nie spodziewająca się takiego ataku Weasley jęknęła, próbując złapać powietrze.
            - Udusisz ją! – Warknął Hugo, odrywając koleżankę od siostry.
            - Przepraszam. Cieszę się, że nic ci nie jest – powiedziała Shila, siadając z powrotem na krawędzi łóżka i dotykając kolana przyjaciółki z lekkim uśmiechem na twarzy.
            - Wypij, pani Pomfrey kazała – powiedział młody Weasley podając rudowłosej eliksir. Dziewczyna wzięła buteleczkę i przytknęła ją sobie pod nos. Skrzywiła się czując odrzucający zapach, ale dzielnie wypiła całą zawartość fiolki.
            - O kurde… mocne – stwierdziła duszącym głosem i przyłożyła dłoń do szyi. Hugo i Shila zaśmiali się. Kiedy Rose odkładała fiolkę na stolik zauważyła ochraniacze na nadgarstkach. Zmarszczyła czoło i przyjrzała im się. Za chwilę odkryła, że jest ubrana w strój do gry w barwach swojego domu. – Dlaczego jestem ubrana w…
            Nie dokończyła, bo przypomniała sobie wydarzenia sprzed godziny. Kłóciła się z Malfoyem, a on zepchnął ją z miotły. A to łachudra!, pomyślała. Na jej twarz wstąpił grymas wściekłości. Zerwała się z łóżka, brutalnie uderzając kolanem w plecy Shili.
            - Ała! – Zawołała Japonka.
            - Ruda, co ty robisz? – Zapytał Hugo, ale jego siostra nie odpowiedziała mu. Wściekła niczym osa przemierzyła Skrzydło Szpitalne i wypadła z niego z hukiem. Zdziwieni Gryfoni spojrzeli na siebie. Ze swojej kanciapy, zwiedziona hałasem, wyszła pani Pomfrey. Spojrzała na otwarte na oścież drzwi, przeniosła spojrzenie na puste łóżko i zdezorientowanych nastolatków i z jej gardła wydobyło się tylko krótkie: „Oj”.
           
*

            Rose lawirowała między uczniami, którzy korzystali z ostatnich godzin przed ciszą nocną i rozmawiali na korytarzach, czy też zmierzali do biblioteki. Stanęła na rozstaju dróg i rozejrzała się, zaciskając pięści. Nigdzie nie widziała tej ulizanej blond głowy. Skręciła w prawo i zmierzała w stronę lochów, kiedy go zauważyła. Właśnie stamtąd wychodził, z dumnie uniesioną głową i zaciętym wyrazem twarzy.
            Przyspieszyła kroku, chcąc go dopaść zanim zniknie jej z oczu.
            Nie zauważył jej.
            - Malfoy! – Wrzasnęła tak głośno, że niektórzy obrócili w jej stronę głowę. Scorpius zatrzymał się i spojrzał w kierunku skąd ktoś zawołał jego nazwisko. Zdziwił się, gdy zobaczył przytomną i chyba mocno zdenerwowaną Weasley.
            Dziewczyna szła szybkim raźnym krokiem, ze wściekłym wyrazem twarzy. Była gotowa go zaatakować, pobić nawet gołymi rekami. Była na niego zła tak, jak jeszcze nigdy na nikogo nie była. Mógł ją zabić, do cholery!
            - Obyś wiedział za co – powiedziała na tyle głośno, by ją usłyszał, a wraz z ostatnim słowem wzięła zamach i uderzyła chłopaka prosto w nos zaciśniętą pięścią.
            Rozmowy na korytarzu ucichły. Każdy z uczniów, którzy akurat znaleźli się przy tej scenie spojrzał niepewnie na dyszącą ze wściekłości Rose. Na jej twarzy wykwitły czerwone rumieńce, niemal zlewając się z kolorem jej włosów. Klatka piersiowa unosiła się i opadała w rytm nierównych oddechów. Patrzyła na Malfoya, który stał do niej przodem lekko wyginając ciało w prawo tak, że nie widziała jego twarzy.  
            Trzymał dłoń w górze, za pewne dotykając miejsca uderzenia. Słyszała jak coraz szybciej i płyciej oddycha, musiała go nieźle wkurzyć. Sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, ale należało mu się!
            - Weasley – wysyczał, nie patrząc na nią. – Czy tobie kompletnie odbiło?! – Warknął, odwracając głowę w jej stronę. Dostrzegła strużkę krwi wypływającą z nosa. Przez chwilę przestraszyła się, że mogła mu coś uszkodzić, ale zganiła siebie za te myśli. Przecież to Malfoy!
            - Mogłeś mnie zabić, idioto! – Wrzasnęła, zaciskając dłonie w pięści.
            - Sama zeskoczyłaś z tej miotły! – Odkrzyknął, wyjmując z kieszeni spodni chusteczkę i starając się jakoś zatamować krwawienie.
            - Tak? A kto mnie popchnął?!
            - Że niby ja?! – Wrzasnął Malfoy, odstawiając materiał od wciąż krwawiącego nosa. W jego szarych tęczówkach malowała się złość. Wściekłość zburzyła powierzchnię płynnego żelaza, powodując sztorm.
            - Jeszcze masz czelność kłamać?! Nie wymyśliłam sobie tego!
            - Kto cię tam wie, jesteś tak samo stuknięta jak reszta twojej popapranej rodziny! Ze szlamowatą matką na czele! – Wykrzyknął, kompletnie ignorując jakiekolwiek zasady i to, że ich wymianie zdań przysłuchuje się pół szkoły.
            - Odwal się od mojej matki, Malfoy! – Rose dźgnęła go palcem w tors. – Jej to nie dotyczy!
            - Zabieraj te brudne łapy! – Ślizgon uderzył ją w dłoń, odtrącając ją na bok. Rose już miała cos powiedzieć, kiedy przerwał jej donośny głos dyrektorki, dochodzący gdzieś z góry.
            - Wystarczy! – Weasley spojrzała pond głową Scorpiusa na kobietę stojącą na szczycie schodów. Zamknęła usta i stanęła prosto, niemal na baczność, obdarzając chłopaka nienawistnym spojrzeniem. Ona mu jeszcze pokaże! Jednak, musiała to zrobić bez obecności dyrektorki. – Dość już padło słów, panno Weasley – Rose poczuła się dotknięta tym, że McGonagall zwróciła uwagę tylko jej. Kobieta zaczęła schodzić ze schodów, a uczniowie stojący na jej drodze rozchodzili się na boki, tworząc tunel, którym dumnie kroczyła. – Panie Malfoy, takie zachowanie nie przystoi młodemu dżentelmenowi – stanęła obok nich i spojrzała na blondyna. Rose zmrużyła triumfalnie powieki. Scorpius wyprostował się, wypiął pierś i dumnie uniósł podbródek, po którym wciąż płynęła, nieco już stężała krew.
            - Myślę, że już pora coś z tym zrobić. Nie będę w nieskończoność tolerować takiego zachowania – powiedziała, patrząc na dwójkę największych wrogów w Hogwarcie. Mimowolnie przypomniała sobie inną parę, która równie zażarcie prowadziła spór o to, kto jest lepszy. Jak rodzice, pomyślała, ukradkiem wzdychając. Nie była do końca pewna, czy aby dzieci nie są gorsze w tym sporze, jednak szybko odrzuciła tę myśl. – Proszę do mojego gabinetu – to rzekłszy odwróciła się, szurając swoją zieloną szatą po posadzce. Zaczęła iść w stronę schodów. Rose i Scorpius spojrzeli na siebie z grymasami zniesmaczenia na twarzy i udali się panią profesor.
            Gabinet dyrektorki znajdował się tam, gdzie zwykle były gabinety dyrektorów. Po podaniu hasła, jakim była „równość magiczna”, chimera odskoczyła w bok, ukazując kręte schody.
            Rose siedziała na drewnianym krześle, wpatrując się w dyrektorkę, która z nieodgadnionym wyrazem twarzy spoglądała na dwójkę swoich najlepszych uczniów w szkole. Weasley bardzo korciło, aby odwrócić wzrok i rozejrzeć się po pomieszczeniu, ale ostatecznie zrezygnowała z tego braku szacunku wobec pani dyrektor.
            Malfoy z kolei nie przejmował się tym, że dyrektorka czeka najwyraźniej na jakieś ich słowo. Usiadł na wprost kobiety, jednak trochę bardziej zgarbiony. Dłonie miał w kieszeniach i rozglądał się dookoła. Na ścianach wisiało mnóstwo portretów poprzednich dyrektorów, w tym Albusa Dumbledore’a, o którym słyszał od ojca. Na półkach stały różne książki i księgi, na najwyższej z nich leżała wyświechtana Tiara Przydziału. Scorpius przez chwilę pomyślał, że mogłaby już iść na zasłużoną emeryturę, a w jej miejsce mogliby wstawić jakąś młodą i bardziej… żywą.
            Pani dyrektor w końcu odchrząknęła znacząco, więc Ślizgon skończył oglądać pokój, przenosząc niechętnie spojrzenie na nauczycielkę.
            - Macie sobie coś do powiedzenia? – Spytała, splatając palce obu dłoni i kładąc je na blacie wielkiego biurka.
            - Pani dyrektor, wydaje mi się, że pani gabinet nie jest odpowiednim miejscem na nasze – Rose zatrzymała się na sekundę – rozmowy. – Dodała próbując się uśmiechnąć, jednak wyszedł jej tylko krzywy grymas.
            Scorpius tylko kiwnął głową. O tak, miał wiele do powiedzenia tej wrednej, małej, rudej zdzirze, która rozkwasiła mu nos.
            - Panno Weasley – powiedziała dyrektorka, pocierając smukłymi, pomarszczonymi palcami stare powieki. – Miałam na myśli przeprosiny.       
            - W takim razie ja nie mam nic do powiedzenia – powiedziała Rose, wygodnie się opierając. Mcgonagall uniosła leciutko brew i spojrzała na Malfoya.
            - Ja też jej nie przeproszę.
            Kobieta westchnęła tylko i przymknęła oczy. Przez chwilę panowała cisza i Rose zaczęła się nawet zastanawiać, czy przypadkiem nic się nie stało. Jednak dyrektorka podniosła głowę i spojrzała na nich surowym wzrokiem.
            - W takim razie pozostaje mi ukarać was szlabanem.
            Rose otworzyła usta ze zdziwienia.
            - Pani profesor, dlaczego od razu szlabanem, przecież…
            - Nie, panno Weasley, nie zmienię zdania. Już dawno powinnam zakończyć te wasze spory i waśnie! Odejmowałam punkty, prosiłam, ale nic nie pomagało, więc może to was nauczy odnosić się do siebie z większym szacunkiem. Oboje bowiem zasługujecie na szacunek drugiego człowieka – powiedziała kobieta, ciskając gromy w swoim spojrzeniu. – Pan Slughorn prosił mnie o załatwienie mu kilku składników. Sam jest już stary i nie łatwo mu chodzić na niebezpieczne wyprawy do Zakazanego Lasu, dlatego to  w y  tam pójdziecie.  S a m i. Dostaniecie listę i…
            - Do Zakazanego Lasu? Przecież tam nie wolno chodzić uczniom – przerwała jej niegrzecznie Rose.
            - Jak to do Zakazanego Lasu? Tak nie można! Kiedy mój ojciec się dowie… - Zawołał Scorpius, jednak nie dokończył. Mocno zaakcentowane słowa dyrektorki, dotarły do jego świadomości zanim doszedł do końca zdania.
            - To nie twój ojciec jest dyrektorem tej szkoły tylko ja, panie Malfoy. Jestem pewna, że gdy tylko Dracon dowie się o twoim dzisiejszym wybryku na stadionie, a nie omieszkam go o tym poinformować, zgodzi się ze mną, że Zakazany Las jest idealną karą za takie przewinienie – powiedziała dobitnie, wpatrując się w młodą twarz. Rose zerknęła kątem oka na przestraszonego Ślizgona. Wzmianka o ojcu podziałała na niego jak strach na wróble. Uśmiechnęła się pod nosem. – Pani rodzice, panno Weasley, również dowiedzą się o pani wyczynie. Rozwalenie nosa koledze nie było dobrym posunięciem – Rose lekko się zaczerwieniła, zauważając kpiący uśmieszek Malfoya.
            - Jak mówiłam, zanim mi przerwaliście – spojrzała na nich – dostaniecie listę potrzebnych składników. Wszystkie można znaleźć w Zakazanym Lesie. Jeśli czytacie choć trochę podręczniki, znajdziecie je bez trudu. Jednak nie chciałabym widzieć was w zamku bez choćby jednego z tych produktów – zmrużyła oczy. – Czy opis waszej kary jest dla was klarowny i zrozumiały? – Spytała. Rose pokiwała głową, a Scorpius wywrócił oczami. – Dobrze, możecie odejść. Panie Malfoy – chłopak odwrócił się w jej stronę, a ona jedynie machnęła różdżką. Opuchlizna zeszła, krew zniknęła. Uśmiechnął się cwanie i ruszył w kierunku drzwi, które otworzyła Weasley.


* Około 30,5 metra.