23 grudnia 2012

39. Wypadki chodzą po ludziach




            Perspektywa Willow

            Już od samego rana miałam dziwne przeczucie, że coś złego mi się przytrafi. Znacie to? Ledwo otworzycie oczy i już czujecie dziwny ucisk żołądka, jakby skrzat stanął wam na brzuchu i nie chciał zejść, dopóki nie da mu się kolejnego zadania do wykonania. To takie irytujące, bo jeszcze dobrze nie zaczęłam swojego dnia, a już miałam zły humor.
            Wstałam normalnie, zwyczajnie, przed siódmą, i zrobiłam to co zawsze: zaścieliłam łóżko i poszłam do łazienki. Tak się jakoś złożyło, że w naszym pokoju panował odgórny porządek, jakby niepisany harmonogram, kto, co, kiedy. Po prostu każda z nas korzystała z łazienki o konkretnej porze, codziennie o tej samej, choć nigdy wcześniej tego nie ustalałyśmy. Przyzwyczajona więc, że zawsze biorę poranny prysznic po Lisie, zdziwiłam się niezmiernie, kiedy przez drewniane drzwi przeszła Greta, owinięta jedynie niebieskim ręcznikiem. Otworzyłam szeroko oczy, gdyż oto ten niepisany plan poranka został całkowicie zachwiany, a ja dostałam pierwszy znak, że coś wisiało w powietrzu i czekało cierpliwie, aż nieświadoma niebezpieczeństwa, opuszczę gardę.
            - A gdzie Lisa? – spytałam nim weszłam do łazienki. Brunetka spojrzała na mnie ponad swoim ramieniem.
            - Musiała gdzieś wyjść. Wstała z samego rana – odparła Greta, po czym ciężko klapnęła na łóżko, przez co poły ręcznika rozsunęły się, odsłaniając to, czego żadna z nas nie powinna była nigdy zobaczyć.
            - Fuj! Greta! – zawołały jednocześnie Chloe i Phoebe, a Greta szybko poprawiła materiał, przybierając na twarzy kolor dorodnego pomidora. Skrzywiłam się lekko i weszłam do łazienki, starając się zapamiętać, aby nigdy więcej nie wychodzić do pokoju w samym ręczniku bez założenia wcześniej bielizny.
           
           
            Śniadanie przebiegało spokojnie, nie licząc wrzasków i hałasów, które towarzyszyły temu wydarzeniu niemal zawsze. Chyba nigdy jeszcze, odkąd uczęszczam do Hogwartu, nie zdarzyło się, aby na śniadaniu było kompletnie cicho. Nigdy. Poziom decybeli na tej sali w czasie posiłków przekraczał wszelkie normy, czasem ludzie krzyczeli do siebie przez całą długość stołów. A potem większość przez cały dzień mówiła głośno, bo wydawało im się, że nie dosłyszą. To w ogóle jest niesamowite: wydaje ci się, że nie słyszysz co ktoś do ciebie, więc ty mówisz jeszcze głośniej. Jaki w tym sens? Nie mam pojęcia.
            Śniadanie przebiegało spokojnie, dopóki siedzący obok mnie Karl, nie dźgnął mnie widelcem w oko. Tak mocno się czymś ekscytował, tak zamaszyście wymachiwał ręką, w której trzymał tą miniaturkę trójzębu Posejdona, że było jedynie kwestią czasu, kiedy komuś stanie się krzywda. Tylko dlaczego tym kimś musiałam być ja? Niemal spadłam z ławki, bo odruchowo spróbowałam się odsunąć, aby zminimalizować szkody. Nie chciałam przecież stracić oka! Wystarczyło, że cholernie piekło i byłam niemal pewna, że za kilka sekund oślepnę.
            - Ała! Ała! Boli! Merlinie! Nie straciłam oka? – spytałam Lisę, która na śniadaniu pojawiła się punktualnie i, jak zazwyczaj, usiadła obok mnie. Spojrzała przerażona i jednocześnie rozbawiona na moją twarz i przyjrzała się moim oczom.
            - O kuu… Willow, przepraszam – zawołał Karl, przytrzymując mnie za ramiona i próbując uspokoić, kiedy ja akurat miałam ogromną ochotę wrzeszczeć, podskakiwać i wymachiwać dłońmi.
            - Wygląda dobrze – powiedziała Lisa, próbując opanować napad śmiechu, na który jej się zbierało. Dosłownie widziałam (jednym okiem) jak jej policzki rosną od wstrzymywanego powietrza, które zawierało w sobie połączone cząsteczki, układające się w ogromne: „HA HA HA”.
            - Nic ci nie jest? – spytał Karl, próbując zajrzeć pod dłoń, którą ponownie zasłoniłam swoje lewe oko. Miałam w sobie to dziwne przeświadczenie, że jak będę uciskać bolące miejsce, to będzie mniej bolało. Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli to ma powodować mniejszy ból.
            - Jest dobrze, żyję – powiedziałam, odsłaniając oko.
            - To dlaczego płaczesz?! – zawołał przestraszony.
            - Bo ją dźgnąłeś w oko, jełopie – stwierdziła Lisa, na co spróbowałam się zaśmiać, ale wyszło mi jedynie coś podobne do stękania rodzącej krowy, które przerodziło się w żałosne wycie samotnego wilka.
            - Jej, Willow, nie płacz, okej? Zaprowadzę cię do pielęgniarki, chodź. Dobrze? Na pewno nic ci nie będzie, to tylko… - spojrzał na mnie.
            - Co? – zapytałam, łkając. Oko mi łzawiło, nie byłam pewna czy cokolwiek przez nie widzę, a jeszcze Karl tak dramatycznie zawiesił głos.
            - Tylko takie małe… dźgnięcie – wydukał.

            Wiedziałam. Wiedziałam, że coś złego się stanie. Normalnie czułam to na swoim żołądku, kiedy usiadł na mnie ten cały skrzat! Ale dlaczego miałam tracić wzrok? Dlaczego akurat wzrok? Nie może sobie wziąć czegoś innego? Nie wiem, włosów na przykład?

            - Hej… wszystko w porządku?

            No i jeszcze musieliśmy trafić po drodze na Shilę. No ja się chyba zabiję. Nie chcę, żeby mnie widziała w takim stanie. Dlaczego musieliśmy wpaść akurat na nią? Dlaczego nie na jej przyjaciółkę, na przykład?
            Och, ty okrutny losie. Jeszcze się zemszczę.

            - Mały wypadek… przy obsłudze sztućców – odparłam, machając dłonią jak wachlarzem przy oku. Te niewielkie podmuchy wiatru dawały chwilowe ukojenie rozpalonej skórze.
            - O, nic ci nie jest? – zapytała przestraszona, podchodząc do mnie i dotykając dłonią mojego policzka. Miała chłodne palce, przez co ból chwilowo zelżał, kiedy spoglądała na mnie i sprawdzała czy aby na pewno mam wszystko na swoim miejscu. Odetchnęłam z ulgą, a ona uśmiechnęła się przyjaźnie. Tylko ona się tak uśmiechała…

Perspektywa Shili

        Willow nie wyglądała najlepiej. Jej lewe oko było całe czerwone. Wyglądała przez to trochę przerażająco, jak jakaś krwiożercza kreatura. W dodatku była trochę spuchnięta i zapłakana, bo łzy płynęły jej całkowicie niekontrolowanie. Chłopak, który ją odprowadzał, wyglądał na przestraszonego. Coś mi podpowiadało, że to on stał za tym całym zamieszaniem.
            - Idź do pielęgniarki – powiedziałam, zabierając dłoń z jej policzka i spoglądając na chłopaka. – Lepiej dopilnuj, żeby się tam dostała, albo znajdę cię i potraktuję tak samo – dodałam. Willow stęknęła cicho, ale żadne z nich się nie ruszyło. – No jazda – dodałam głośniej, wskazując palcem kierunek, w którym powinni się udać. Odeszli bez gadania.
            - Co się stało? – zapytała Rose, którą rozpoznałam po głosie. Odwróciłam się, chcąc na nią spojrzeć, ale nie spodziewałam się, że będzie stała tak blisko, w wyniku czego zderzyłyśmy się głowami. Obie chwyciłyśmy się za czoła, wydając z siebie głośne: „Ał!”
            - Wszystko w porządku? – zapytałam, zerkając na nią. Patrzyła na mnie jednym okiem, drugie mrużyła zabawnie, a dłonią rozcierała bolące miejsce.
            - Przepraszam, podeszłam za blisko – powiedziała, prostując plecy i opuszczając rękę.
            - Nic się nie stało – odparłam, poprawiając na ramieniu torbę. Rose spojrzała za oddalającymi się Krukonami i kiwnęła na nich głową.
            - Willow? – spytała.
            - Tak. Sobie wyobraź, że nie umieją się posługiwać sztućcami – stwierdziłam z kpiącym uśmiechem. – Kto by pomyślał… a uchodzą za mądrych – dodałam.
            - Nic się nikomu nie stało? – zapytała troskliwym tonem. Razem ruszyłyśmy w stronę sali Obrony Przed Czarną Magią.
            - Willow miała zmasakrowane oko…
            - O Merlinie!
            -… ale nic jej nie będzie. Poszli do pielęgniarki – dokończyłam. Kiwnęła głowa. Spojrzałam na nią. Wyglądała normalnie, jak to ona. Miała nienagannie uczesane włosy, równo zawieszoną, wypolerowaną do połysku odznakę prefekta na piersi, zapięte wszystkie guziki koszulki i krawat pod samą szyją. Wydawała się być bardzo spokojna, jakby wczorajszego wieczoru w ogóle nie wpadła do żadnego tunelu i nie musiała się użerać z Malfoyem, którego ostatecznie i tak pocałowała.
            - Więc… - zaczęłam, ciekawa jej reakcji. – Co zamierzasz zrobić? – spytałam. Spojrzała na mnie z uniesioną brwią.
            - W związku z czym? – spytała szczerze zdziwiona. Uniosłam do góry brew, po chwili marszcząc czoło.
            - Z Malfoyem? – odparłam pytaniem na pytanie. Tym razem to ona uniosła brew.
            - A co mam z nim zrobić?
            - No nie wiem, pogadać?
            - O czym?
            - Nie no, serio? Co to, „Gra w pytania”? – zapytałam, zirytowana.
            - To ty zaczęłaś – odpowiedziała. Wywróciłam oczami młynka i spojrzałam na nią z politowaniem. Chyba zrozumiała, co miałam na myśli, bo dodała po chwili: – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Po pierwsze: Malfoy nie wygląda na typa, który musi o tym porozmawiać, a po drugie, jestem święcie przekonana, że już zapomniał. Albo wygadał wszystkim i lada chwila będę na językach całej szkoły.
            Nie patrzyła na mnie tylko uparcie wpatrywała się w jakiś punkt przed sobą.

            Właściwie nie wiem do końca jak zaczęła się ta historia z Malfoyem. Znam Rose od pierwszej klasy, poznałyśmy się zaraz po tym, jak przydzielono nas do jednego pokoju, ale nie od razu zostałyśmy przyjaciółkami. Chyba miałam problem z zaakceptowaniem jej doskonałości. Zawsze wydawała mi się taka dokładna, wszystko robiła dobrze, nie było mowy o tym, żeby o czymś zapomniała.
            Nie byłyśmy ze sobą blisko, kiedy pierwszy raz pokłóciła się z Malfoyem. Nie wiem nawet o co poszło, ale najwyraźniej jest to temat tabu dla obojga z nich, bo Ślizgon też się tym nie chwali. Może nie pamięta, nie wiem. Czasem korci mnie, żeby ją zapytać, ale jeszcze nie zebrałam się na odwagę. Kiedyś to zrobię, na pewno.
            Ciekawi mnie… Czy jest na świecie coś… Czy jest możliwość, aby dwoje ludzi pokłóciło się wiele lat temu tak mocno… żeby nie mogli się pogodzić za żadne skarby, nawet jeśli los i wszechświat najwyraźniej chcą, aby do tego doszło?
            Tak, jestem z tych, co wierzą w los, przeznaczenie i inne zrządzenia! Przyznaję się. I wydaje mi się, że ich wczorajsza przygoda nie była przypadkowa.

            Właśnie pomyślałam o tym, że również byłabym skłonna wybaczyć Malfoyowi wszystkie obelgi skierowane w moją stronę, jeśli zechciałby „coś teges” z Rose, kiedy ktoś szturchnął mnie ramieniem w bok. Wyrwana z rozmyślań spojrzałam na Zabiniego, który najwyraźniej wpadł na mnie przez przypadek.

            Perspektywa Damiana

            - Przepraszam – mruknąłem, spoglądając ponad ramieniem na Shilę, którą przypadkowo szturchnąłem. Zamyśliłem się i nie zauważyłam, że zbliżyliśmy się do siebie, aż w końcu się zderzyliśmy. Kiwnąłem jej głową na powitanie i spojrzałem na Rose, która uśmiechnęła się w moją stronę.

            Boże, ma ładny uśmiech.

            Skarciłem się w myślach i powiedziałem krótkie powitanie, przyglądając się jej twarzy. Nigdy nie należała do osób, które lubiły nadmierne zainteresowanie, dlatego po chwili zarumieniła się lekko i chwyciła Shilę pod ramię, odciągając ją na bok.
            Odprowadziłem je wzrokiem, dostrzegając czającego się w pobliżu Malfoya, którego pielęgniarka wypuściła ze Skrzydła Szpitalnego z samego rana. Opierał się nonszalancko o ścianę w miejscu, w którym zasłaniał go cień. Spod przymrużonych powiek obserwował jak wszyscy po kolei wchodzili do sali.
            - Lepiej się rusz, jeśli nie chcesz zarobić spóźnienia – powiedziała Ruby, dziewczyna z mojego rocznika, która należała raczej do tych cichych i skrytych. Spojrzałem na nią, uśmiechając się lekko, kiedy mnie wyprzedziła. Omiotła mnie wzrokiem i również się uśmiechnęła. Zdałem sobie wtedy sprawę, że chyba pierwszy się do mnie odezwała ze swojej własnej, nieprzymuszonej woli.
            - Skoro tak mówisz – odpowiedziałem i wszedłem do sali zaraz za nią.

            *

Perspektywa Scorpiusa

        Głowa jeszcze trochę mnie bolała, ale kiedy rano pielęgniarka spytała czy dobrze się czuję, oczywiście odpowiedziałem, że wyśmienicie. Nie miałem zamiaru kolejnej nocy spędzać w Skrzydle Szpitalnym. Ta kobieta była nie do wytrzymania, ciągle biegała po całym pomieszczeniu, popiskując coś pod nosem. Według niej miał to być operowy sopran, ale jak dla mnie brzmiało to raczej jak żałosne wycie pobitego psa. Choć nawet ten biedny pies brzmiałby lepiej od niej. W dodatku ciągle do mnie zagadywała, wciąż pytając: „Czy wszystko okej, kochanieńki?” Miała przy tym przerażający uśmiech, jakby w jej głowie pojawiły się jakieś psychopatyczne myśli. Kto wie, co ona tam ćpa w tym swoim kantorku.
            - Idziesz na obiad? – zapytał Damian. Najwyraźniej nasze stosunki nieco odtajały, choć wciąż bliżej nam było do arktycznego mrozu niż słonecznej plaży na Bahamach.
            Spojrzałem na niego, wyginając się trochę, żeby mieć lepszy obraz. Stał przed drzwiami bez torby; zostawił ją na łóżku zaraz po tym jak wróciliśmy z lekcji. Wyglądał normalnie, nie uśmiechał się, ani nie okazywał jakichś głębszych emocji.
            - Nie, nie jestem głodny – odpowiedziałem. Nie kłamałem, naprawdę nie chciało mi się jeść. Może miało to związek z tymi hałasami, które wydawali z siebie uczniowie Hogwartu przy spożywaniu posiłku. Serio, jestem pewien, że ilość decybeli wzrastała wówczas do granicy bólu. Biorąc pod uwagę moje niedawne przejścia z p r a w i e wstrząsem mózgu, wolałem oszczędzić mojej głowie tych huków. Plus: zjadłem obfite śniadanie, dzięki pielęgniarce, która wpakowała we mnie chyba pół bochenka.
            Zabini wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju, a ja ułożyłem się wygodniej, poprawiając poduszkę pod głową i spoglądałem na baldachim. Jednak było to dość nudne zajęcie, dlatego postanowiłem znaleźć sobie coś ciekawszego. Rozejrzałem się po pokoju, przeczesując wzrokiem niemal każdy centymetr. Moje spojrzenie zatrzymało się na książce, która leżała na poduszce jednego z chłopaków, z którymi dzieliłem dormitorium. Przypomniało mi się nagle, że w święta otrzymałem jakieś francuskie romansidło, którego od tamtej pory nawet nie tknąłem. Nie mając nic ciekawszego do roboty, postanowiłem, że ją przeczytam. W sumie dawno nie używałem mojego francuskiego, a nie chciałbym, żeby zardzewiał. Zwlokłem się więc z łóżka i schyliłem, gdyż doskonale pamiętałem, że wsadziłem tomisko pod spód.
            - Malfoy, co ty robisz na podłodze? – zapytał ktoś. Nie spodziewałem się tego i, chcąc jak najszybciej wydostać się spod łóżka, uderzyłem się głową w jego krawędź. Zakląłem głośno i spojrzałem na Marcella, który stał przed szafą i szukał w niej czegoś. Nie odpowiedziałem na jego pytanie, bo głowa na powrót mnie rozbolała. Wstałem z podłogi i położyłem się z powrotem, mając wrażenie, że czaszka mi zaraz eksploduje.
            Marcello nadal grzebał w szafie, ale nie zwracał na mnie uwagi. Odwróciłem się do niego plecami i przymknąłem powieki. Musiałem odpocząć. Po chwili usłyszałem skrzypienie drzwiczek szafy, a zaraz potem ciche trzaśnięcie drzwi od pokoju. Westchnąłem i nim się obejrzałem, zasnąłem.
           
            Nie spałem, choć oczy miałem zamknięte. Czułem się wypoczęty, ale mimo to chciałem jeszcze chwilę rozkoszować się przyjemnym ciepłem. Wyczuwałem pod palcami gładką powierzchnię pościeli, miękkość materiału, z którego została wykonana. Słyszałem cichy szum poruszanej wiatrem firanki, a przez otwarte okno przedostawał się zapach oceanu. Było niemal tak, jak często w wakacyjne poranki w naszym rodzinnym domku na plaży.
            Jednak było też coś innego. Zauważyłem to niemal od razu po przebudzeniu. Nie było to nic złego, bo nie zmusiło mnie do otwarcia oczu, ale to właśnie to sprawiało, że czułem się tak dobrze.
            Z natury jestem raczej ciekawski, więc nie wytrzymałem długo i podniosłem powieki, spoglądając w bok. To było dziwne, bo mimo że nie spodziewałem się tego widoku, wcale mnie on nie zaskoczył. Rose Weasley spała obok mnie, z twarzą zwróconą w moim kierunku. Wyglądała łagodnie i niewinnie. Cienie rzęs padały na jej policzki, a powieki drgały lekko, będąc znakiem miłego snu. Włosy rozrzucone po poduszce, odznaczały się swoim kolorem od bieli pościeli i wydawały się przy tym jeszcze intensywniejsze. Nawet przez chwilę nie pomyślałem o tym, że nie powinno jej tam być.
            Jej oddech się zmienił, wzięła głębszy wdech i otworzyła oczy. Zamrugała kilka razy, a kiedy obudziła się całkowicie spojrzała na mnie. Ciekawe było to, że ona również nie wyglądała na zaskoczoną moim widokiem. Jakby to, że spaliśmy w jednym łóżku było całkowicie normalne.
            Wyglądała pięknie. Blade policzki nabierały zdrowszych kolorów, a malinowe usta uniosły się powoli w delikatnym uśmiechu. Poczułem ciepło w okolicach serca, kiedy zdałem sobie sprawę, że uśmiechała się do mnie. Cieszyło mnie to. Odpowiedziałem tym samym, starając się, aby mój uśmiech oddawał te wszystkie pozytywne uczucia, które mnie ogarnęły. Wiedziałem, że powinienem to zrobić. Wiedziałem, że MOGŁEM to zrobić. Wiedziałem, że ONA była tą, która powinna oglądać prawdziwego mnie.
            Nie odzywaliśmy się, a mimo to cisza między nami nie była niezręczna. Nagle Rose podniosła prawą dłoń i delikatnie dotknęła mojego policzka. Uśmiechnęła się szerzej i podniosła się lekko, nachylając w moją stronę. Aż wstrzymałem oddech, kiedy…

            Obudził mnie trzask drzwi. Wzdrygnąłem się i rozejrzałem po pokoju, uświadamiając sobie, że było w nim o wiele ciemniej niż kiedy kładłem się spać. Nagle zapaliły się światła, przez co musiałem zmrużyć oczy, żeby coś zobaczyć, i okazało się, że to Zabini wrócił… właściwie nie wiedziałem skąd.
            - Brawo, przespałeś całe popołudnie – powiedział na powitanie i usiadł na swoim łóżku, rozpinając guziki koszuli. Opadłem bezsilnie na poduszkę i westchnąłem, przymykając powieki. Głowa przestała mnie boleć, ale wspomnienie snu mocno utkwiło mi w pamięci. Czułem, jakby to wszystko było prawdziwe, moje myśli, uczucia… nawet radość, którą wzbudził we mnie widok Weasley… wciąż to czułem. Ale niby dlaczego miałem cieszyć się na widok Weasley?!
           
            *

            Willow wyszła z biblioteki, w której przepisywała notatki z zajęć, które ominęła przez nieszczęśliwy wypadek z widelcem. Oko wciąż ją trochę pobolewało, ale było już o wiele lepiej. Pielęgniarka dała jej jakieś krople, które mocno zapiekły, ale po pewnym czasie bardzo ładnie oczyściły całą gałkę oczną. Zaczerwienienie zniknęło dopiero po godzinie, ale przestała płakać zaraz po tym, jak kropelki zaczęły działać.
            Nie chciała robić sobie zaległości, dlatego od razu jak wyszła ze Skrzydła, poprosiła koleżankę o udostępnienie notatek. Nie było tego na szczęście dużo, ale i tak spędziła w bibliotece sporo czasu. Zamierzała iść właśnie na kolację, kiedy zza rogu wybiegli jacyś pierwszoroczniacy i z impetem w nią uderzyli. Uderzenie było na tyle mocne, że straciła równowagę. Żeby nie upaść podtrzymała się ściany, ale torba osunęła jej się z ramienia i upadła na podłogę.
            - Hej! Uważajcie! – zawołała za chłopcami. Zaśmiali się tylko i pobiegli dalej, a ona westchnęła, kucając.
            - Pierwszoklasiści bywają niebezpieczni. – Willow podniosła głowę i spojrzała na Shilę. Jeszcze raz westchnęła i zaczęła zbierać rzeczy, które wysypały się z jej torby.
            - Co tu robisz? – zapytała. Ishihara klęknęła obok i sięgnęła po kałamarz, który potoczył się kawałek dalej.
            - Szłam na kolację, ale chciałam jeszcze zajrzeć do biblioteki i znaleźć Rose – odpowiedziała.
            - Nie ma jej tam. Właśnie stamtąd wychodzę – rzekła Willow.
            Gryfonka kiwnęła głową i sięgnęła po książkę, leżącą niedaleko niej. Spomiędzy stron wysunęło się kilka kartek. Willow spojrzała na nią i otworzyła szeroko oczy. Chciała pierwsza zabrać książkę, ale Shila miała ją już w dłoniach.
            - Co to jest? – zapytała, spoglądając na błękitny papier. Chwyciła w palce kilka kartoników i tegoż samego koloru koperty, które wystawały z książki. Zmarszczyła brwi i odwróciła je, otwierając szerzej oczy. Na drugiej stronie było coś napisane.
            - Mogę to wyjaśnić – powiedziała Willow. Ishihara spojrzała na nią z niedowierzaniem.
            - To byłaś ty? – spytała.
            - Shila… to nie tak…
            - Cały czas to byłaś ty! Wiedziałaś, że mnie to irytuje, a… W ogóle co to ma znaczyć? – zapytała, podnosząc głos. Willow zająknęła się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wpatrywała się błyszczącymi oczami w tęczówki Gryfonki, próbując doszukać się w nich jakichś pozytywnych emocji. Widziała jednak tylko złość i zaskoczenie.
            - Bo… ja…
            - Ty co?! Zdajesz sobie sprawę, że to nie były zwykle listy? Dziewczyna nie wysyła takich listów do koleżanki… - Shila zamilkła, otwierając szeroko oczy. Willow nie odezwała się.
            Gryfonka rzuciła książkę na podłogę i wstała pospiesznie, zrywając się do biegu.
            - Shila! – zawołała za nią Krukonka. Jednak dziewczyna nie zwolniła. Biegła dalej, dopóki nie zniknęła jej z oczu. 

            Wiedziałam, że coś się wydarzy.

~*~ 



Okej, nie mogłam się powstrzymać z tym obrazkiem.
To wszystko wyglądało w mojej głowie o wiele lepiej, ale cóż... Nie będę się wypowiadać na ten temat, bo ostatnio miałam już małe załamanie i omal nie rzuciłam tego wszystkiego w cholerę. Ostro było, ale doszłam do pewnych wniosków i spróbuję się ich trzymać. 
Wybaczcie, że tak długo nic nie było, ale naprawdę zależy mi, żeby zaliczyć pierwszy semestr, a z tego co do tej pory się wydarzyło wynika, że mogę mieć z tym problem. Ja nie lubię chemii i chemia nie lubi mnie. Nie od dziś zresztą. 
Nie wiem czy w tym roku jeszcze coś napiszę i błagam Was - nie pytajcie o to. 
Mam też nowy szablon, co chyba każdy już zauważył :) Powód zmiany był taki, że poprzedni się niektórym kojarzył z Grycankami o.O No comment :) :P 

Z racji takiej, że jutro Wigilia, a potem Boże Narodzenie i Sylwester, chciałabym wszystkim życzyć Wesołych Świąt. Jestem kiepska z pisania wierszyków, więc musicie zadowolić się tymi kilkoma słowami. Życzę Wam radosnych świąt, spędzonych w gronie najbliższych, góry prezentów, smacznego karpia, błogosławieństwa bożego i spełnienia marzeń, a nadchodzący rok, 2013 już, niech obfituje w sukcesy i będzie pomyślny.