14 lutego 2015

56. Zemsta najlepiej smakuje na słodko

Uwaga! Rozdział zawiera sceny brutalne i jest mało magiczny.


Siedziała na kamiennej ławce na dziedzińcu szkoły i rozmawiała z Shilą o nowej wiosennej kolekcji Trinity. Prawdę mówiąc, to Shila komentowała dekolty, kolory i fasony sukienek, podczas gdy Rose odpowiadała jej półsłówkami. Nie miała szans w starciu z nią – Ishihara wiedziała wszystko o modzie.
- Trinity wyznacza nowe trendy. Jeśli stwierdzi, że w tym sezonie modna jest zgniła zieleń, wszyscy będą ją nosić – mówiła Azjatka, przewracając kolejne strony katalogu.
Rose pokiwała głową. Jej uwagę przykuł ruch, więc podniosła wzrok. Na dziedziniec wchodził Scorpius Malfoy z Jose Gonzalesem i Damianem Zabini u boku. Gdzieś za nimi szedł Paul, którego nazwiska nie pamiętała, a który od czasu do czasu kręcił się przy nich. Wszyscy ustępowali im z drogi i Weasley nie mogła powstrzymać się przed uniesieniem brwi. Doprawdy, zabawne.
Pokręciła głową z dezaprobatą, gdy nagle dotarło do niej, że Malfoy na nią patrzy. Ale nie z ukrycia, lecz otwarcie, jakby nie przejmował się tym, co pomyślą inni. Zaskoczyło ją to, ale nie aż tak jak fakt, że chwilę później ruszył w jej stronę.
Czas jakby zwolnił. Scorpius maszerował przez dziedziniec lekkim, dostojnym krokiem. Nie oglądał się na boki, choć zwracał uwagę wszystkich – zwłaszcza dziewcząt. Rose sama nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Wcześniej się nad tym nie zastanawiała, ale sposób w jaki układały się jego usta przy ironicznym uśmiechu wydał się jej nagle bardzo seksowny. Tego dnia zaczesał włosy do tyłu, odsłaniając blade czoło i jasne oczy. Weasley miała już okazję przekonać się, że jego tęczówki były stalowoniebieskie, a nie tylko szare, jak zawsze sądziła. Wszystko to sprawiało, że coraz bardziej podobało jej się patrzenie na niego.

Oszust. Nie można być aż tak przystojnym.

 Malfoy wciąż posuwał się do przodu, patrząc na nią i uśmiechając się szeroko. Był coraz bliżej, a gdy znalazł się niedaleko i wyciągnął w jej stronę dłoń, nie wytrzymała:
- Co ty robisz? – spytała, odsuwając się lekko.
To jednak go nie powstrzymało. Ślizgon chwycił jej rękę i pociągnął w górę. Podniosła się i od razu wpadła w jego ramiona. Mogłaby przysiąc, że jej serce wykonało właśnie skomplikowany układ akrobacji wewnątrz jej klatki piersiowej. Scorpius był tak blisko niej, że czuła jego ciepło oraz twardość mięśni. Miała tylko chwilę, by zarejestrować, jak dobrze ich ciała do siebie pasowały, bo nachylił się i pocałował ją. Tak po prostu, na środku dziedzińca, przy wszystkich.
Ale co to był za pocałunek! Jeden z lepszych, jeśli miałaby mówić szczerze. Niespieszny, ale namiętny. Jeden z tych, których nie powinni oglądać inni – intymny, seksowny i gorący.
Sama nie była pewna, co się dzieje, ale poddała się chwili. Nie czuła się tak dobrze od… od pocałunku w jaskini pod wodospadem. Zniknęli inni uczniowie, przestało się liczyć miejsce i okoliczności. Zarzuciła mu dłonie na kark i przysunęła się jeszcze bliżej. Krew w jej żyłach buzowała, serce wykonywało taniec zwycięzców, mięśnie rozpływały się, kolana uginały… I tylko rozum oburzał się, że znów go nie słuchała.
- Co sądzisz o tym motywie mandragory? Myślisz, że się przyjmie? – zapytała Shila.
Rose pokręciła głową, wyrywając się z zamyślenia.
- Co?
Przez chwilę nie wiedziała, co się stało. Rozejrzała się: Scorpius stał nieopodal, odwrócony do niej tyłem i rozmawiał o czymś z Jose.

O. Merlinie. O. Cholera.
Tylko nie to!

Otworzyła szeroko oczy, uświadamiając sobie, że cała ta scena działa się tylko w jej głowie. Nie miała pojęcia, co powinna o tym myśleć! Co się z nią działo? Najpierw TAKI sen, a teraz TO? Zdecydowanie nie zachowywała się normalnie.
- Motyw mandragory na swetrze. Rose, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – spytała Shila.
Rose zająknęła się, przenosząc wzrok na twarz przyjaciółki. Przez chwilę szukała odpowiednich słów, odnosząc wrażenie, jakby zamiast mózgu miała w głowie galaretę. Serce biło jej tak mocno, że przez chwilę bała się, iż wszyscy je usłyszą. Cała ta sytuacja wytrąciła ją z równowagi. Nigdy wcześniej nie fantazjowała, a już zwłaszcza na jawie. Nie umiała się w tym odnaleźć i czuła się z tego powodu źle. Nie panowanie nad swoimi myślami było do niej niepodobne.
- Rose, dobrze się czujesz? Coś się stało? – Shila przyglądała jej się chwilę.
- Wszystko ok. Zamyśliłam się – odpowiedziała.
Przyjaciółka jeszcze chwilę na nią patrzyła, po czym odwróciła wzrok, zainteresowana czymś ponad ramieniem Rose. Ruda kolejne kilka sekund odtwarzała w myślach fantazję, którą podsunął jej umysł. Miała w sobie tyle sprzecznych emocji…
- To nie wróży niczego dobrego – powiedziała nagle Ishihara. Weasley odwróciła się, dostrzegając to, na co patrzyła Azjatka.
Benjamin Franklin wszedł na dziedziniec, przykuwając spojrzenie Scorpiusa Malfoya. Przez chwilę nic się nie działo: Ben uśmiechał się ironicznie, a Scorpius mordował go wzrokiem. Jednak gdy Puchon podszedł bliżej, jasne stało się, że Malfoy nie zamierza ustąpić mu z drogi. Rose od razu odzyskała dawne opanowanie i wstała w momencie, gdy Franklin szturchnął ramieniem Ślizgona tak mocno, że ten aż zrobił krok do tyłu. Nawet z odległości kilku metrów Rose usłyszała warknięcie. Scorpius był wściekły, wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by się zorientować.
Weasley nie wiedziała, o czym myślał Malfoy, ale jasne dla niej było, że nie mogło to być nic przyjemnego. Jakby nie patrzeć, Benjamin swoimi intrygami prawie go zabił. Mogła więc przypuszczać, że Malfoy będzie chciał się zemścić równie boleśnie.
Franklin szedł dalej, nawet nie spoglądając na Malfoya. Ślizgon odwrócił się, jego oczy były niebezpiecznie zwężone; dyszał ciężko. Zrobił krok i już chciał dorwać Puchona, kiedy Rose stanęła obok niego i chwyciła jego nadgarstek. Zastygł w bezruchu, wciąż wypalając dziurę w plecach Bena.
- Nie tutaj, Malfoy – szepnęła Rose. – Cokolwiek planowałeś zrobić, odpuść. Nie jest wart tego, by wylecieć ze szkoły – dodała.
Blondyn słyszał wszystko, co powiedziała, ale sprawiał wrażenie, jakby to do niego nie docierało. Przez chwilę Weasley zastanawiała się, o czym myślał. Od tamtego wydarzenia widywał już Benjamina, ale nigdy wcześniej nie zareagował tak gwałtownie. Czy wydarzyło się jeszcze coś? Coś, o czym nie miała pojęcia?
Spojrzała na Jose i Damiana, którzy stali obok. Nie kiwnęli nawet palcem, by go powstrzymać, choć wyglądali na tak samo zaskoczonych. Ludzie dookoła przyglądali się tej scenie z zainteresowaniem.
- Uspokój się, wszyscy na nas patrzą – powiedziała.
- To ty mnie trzymasz, więc nie narzekaj, że zwracasz uwagę innych – stwierdził sucho, wyrywając rękę z jej uścisku. Poprawił szatę, odgarnął włosy do tyłu i spojrzał na nią z góry. – Żegnam.
Ominął ją i zniknął za filarem. Jose pomaszerował za nim, a Damian przez chwilę jeszcze patrzył na nią.
- Wszystko okej? – spytał.
- Jasne. To tylko kolejny dzień z życia psychopatycznego Malfoya – odpowiedziała z półuśmiechem. Zabini parsknął krótkim śmiechem, poklepał ją po ramieniu i pobiegł za kompanami.
Rose obróciła się i zerknęła na Benjamina, który siedział na ławce nieopodal. Opierał łokcie na kolanach, pochylony nisko, z uniesioną głową. Patrzył na nią, uśmiechając się zagadkowo. Nie wiedziała, co chodziło mu po głowie, ale mogła się domyślać, że nie było to nic miłego. Jej złość na niego już zniknęła, ale rozumiała Malfoya. Też była wściekła po tym wszystkim, co się między nimi wydarzyło. Jednak wydawało się jej, że tylko ona i Ślizgon wciąż się tym przejmują, bo Ben zdawał się mieć ich w poważaniu. Swoją postawą pokazywał im, jak bardzo nie przejmuje się konsekwencjami. Był nazbyt pewny siebie i Rose szczerze wierzyła, że obróci się to przeciwko niemu.

~*~

Scorpius był wściekły. Nocne fantazje o Rose Weasley wytrąciły go z równowagi, zirytowały. Większość dnia rozmyślał o tym, jak pozbyć się jej z głowy. Był drażliwy: każda wzmianka na jej temat, każde jej przypadkowe spojrzenie na chwilę wyrywały go ze stabilizacji. Nie mógł się skoncentrować, choć udawał, że wszystko jest w porządku.
Kiedy na dziedzińcu zobaczył Benjamina Franklina, jego rozchwianie emocjonalne wprawiło w ruch maszynę złości. Miał wrażenie, jakby cały świat postanowił zrobić mu na złość, bo wszystko to działo się akurat w dniu, gdy nie był w najlepszej formie psychicznej. Dlatego zareagował tak gwałtownie na zachowanie Puchona. W zasadzie, gdyby Weasley nie interweniowała, pewnie rzuciłby się na niego z pięściami.

A ten cholerny Paul nic nie zrobił! Po cholerę ja go za sobą ciągnę?

Musiał przyznać, choć robił to niechętnie, że wciąż pamiętał jej dotyk na przedramieniu. Cały się spiął i zesztywniał, niepewny tego, jak zareaguje jego ciało. Bał się, że przez te wszystkie dziwaczne sny mogło mu się coś pomieszać. Mógłby zareagować odruchowo na jej bliskość, a nie chciał tego, nigdy.
Rozmasował miejsce, które dotknęła.
- Trzeba zmyć mu ten uśmieszek z twarzy – mruknął, starając się skupić na czymś innym, niż wspomnienie kąpiącej się Rose. Zemsta – tak, na tym powinien się skoncentrować.
- Co zamierzasz? – spytał Jose, idący za nim.
Malfoy poprawił mankiety koszuli. Serce nadal wygrywało przyspieszony rytm.
- Mam ochotę coś rozwalić – powiedział cicho, tonem mrożącym krew w żyłach.
Gonzales przyjrzał mu się.
Scorpius wpadł na plan. Niezbyt wyszukany, właściwie nawet nie w jego stylu, ale łatwy do realizacji i skuteczny. Chciał zemsty – cokolwiek kryło się pod tym słowem – i miał zamiar ją zdobyć. Prychnął prześmiewczo i powoli zaczął wtajemniczać przyjaciół.

*

Był późny wieczór. Benjamin wracał do Pokoju Wspólnego, kiedy niespodziewanie ktoś złapał go za ręce, wykręcając je boleśnie za plecy. Nim zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, w usta wciśnięto mu kawałek szmatki, a na głowę założono płócienny worek. Próbował się wyrwać, ale ktokolwiek go napadł, dobrze go unieruchomił. Wołanie o pomoc również na nic mu się zdało, ponieważ knebel tłumił wszelkie okrzyki, a w dodatku prawie się zadławił. Pozwolił więc popchnąć się i nakierować na odpowiednią drogę, choć serce waliło mu mocno przez nabuzowaną we krwi adrenalinę.
Próbował zapamiętać drogę, którą przebyli, ale zgubił się po kilku zakrętach. Przez chwilę myślał o tym, jak bardzo ludzie są ograniczeni, kiedy zabierze im się jeden z podstawowych zmysłów, jakim jest wzrok. Zaraz jednak zaczął zastanawiać się, dlaczego go „porwano”, kto za tym stał i czego od niego chciał. Nie mógł jednak wymyślić żadnych prawdopodobnych odpowiedzi, bo gdy tylko zaczynał układać jakiś plan, ktoś szarpał nim i musiał skupiać się na utrzymaniu równowagi.
Nie wiedział, jak długo szli… 5, 10 minut? Kiedy człowiek jest uwięziony, czas zaczyna płynąć inaczej. Możliwe też było, że szli dopiero minutę, a jemu i tak wydawało się, jakby minęła wieczność. Ramiona drętwiały mu od niewygodnej pozycji, a szmatka w ustach smakowała paskudnie. W końcu usłyszał zgrzyt kamieni uderzających o siebie i na chwilę jego serce zamarło.
Gdzie był?
Korytarz, którym szli dalej odbijał echo ich kroków. Już wcześniej Benjamin miał problem z rozróżnieniem, ile par stóp słyszał, teraz stało się to niemal niemożliwe.
Ktoś popchnął go i musiał się bardzo wysilić, by nie stracić równowagi. Ściągnięto mu z głowy worek i pierwsze, co zobaczył to kamienne kolumny z głowicami w kształcie lwich łap, na których wisiały zapalone pochodnie. Światło ich płomieni nadawało pomieszczeniu tajemniczy i nieco mroczny wygląd.
- Cieszymy się, że do nas dołączyłeś, Benjaminie. – Ten głos rozpoznałby wszędzie.
Odszukał wzrokiem blond czuprynę. Chłopak stał na podeście, więc Franklin musiał zadrzeć głowę, by móc na niego patrzeć.
Ktoś oswobodził jego ręce, więc wyjął szmatkę z ust i uśmiechnął się kpiąco.
- Scorpius Malfoy… Oczywiście – powiedział. Rozejrzał się po komnacie: była okrągła, a oprócz pochodni, we wnękach ścian stały kandelabry z białymi świecami. Rozmasował nadgarstki i pokręcił chwilę ramionami, by rozluźnić obolałe mięśnie. – Co to za miejsce? – spytał.
- Nazywaj je jak chcesz – odparł wymijająco Ślizgon. Kiwnął głową w kierunku przysadzistego chłopaka, który podszedł do Bena i popchnął go w stronę schodów. – Nie jest ważne, jak nazwiesz tę komnatę. Ważne jest, co za chwilę się tutaj wydarzy.
Puchon jeszcze raz rozejrzał się po sali, dostrzegając rozbawione twarze zgromadzonych. Niektóre z nich rozpoznawał, inne były dla niego zagadką. Jednak wszyscy wyglądali na lekko poturbowanych; jeden chłopak stracił ząb i obficie krwawił z nosa. Ben nie był głupi; przenosząc spojrzenie z jednej roztrzaskanej brwi na drugą, domyślił się, o co chodziło.
- Tutaj walczycie – powiedział, prostując plecy.
- Ależ ty jesteś mądry – zakpił Malfoy. – Masz rację, tutaj walczymy. I tak się właśnie złożyło, że zostałeś wyzwany na pojedynek – dodał.
- Kto mnie wyzwał? – spytał Franklin, a zadziorny uśmiech nie schodził z jego ust.
- Ja – odparł Scorpius.
Ben prychnął, przyglądając się mu. Ślizgon miał na sobie spodnie od dresu i czarny podkoszulek. Włosy sterczały mu we wszystkie strony i nie wyglądał już jak wymuskany panicz. Czaiła się w nim taka sama zadziorność jak w Puchonie, ale oprócz tego Ben wyczuwał też determinację i nutę niebezpieczeństwa. Nie były to jednak aż tak silne odczucia, by się wystraszył. Wręcz przeciwnie – wydawało mu się, że Malfoy nie mógł wpaść na gorszy pomysł.
- To trochę nie w twoim stylu, nie uważasz? – spytał. – Spodziewałem się… intelektualnej wojny, a nie mordobicia – stwierdził.
- Tym bardziej sprawi mi przyjemność zdarcie z twojej gęby tego pewnego siebie uśmieszku. – Głos Scorpiusa był spokojny. – Tchórzysz?
Ben zmrużył powieki. Zastanawiał się nad odpowiedzią, podczas gdy zgromadzony tłum zaczął się niecierpliwić. Rozległo się ciche buczenie, które z wolna przeradzało się w coraz głośniejsze protesty. Jedni zachęcali go do walki, inni radzili mu zwiewać. Franklin przemknął wzrokiem po ich twarzach, oceniając swoje możliwości. Był niewiele wyższy od Malfoya i na pewno silniejszy, ale on nadrabiał szybkością.
Podszedł kilka kroków i stanął naprzeciw Scorpiusa, w lekkim rozkroku. Wyprostował się i podniósł lekko głowę, dumnie.
- Nie masz ze mną najmniejszych szans – powiedział.
- To się okaże – mruknął Scorpius. – Ponieważ to ty zostałeś wyzwany, masz prawo wybrać sposób walki. Różdżki czy pięści?
Franklin wybuchł krótkim, urywanym śmiechem, po czym przyjrzał się Ślizgonowi i przekrzywił głowę, jak zainteresowany otoczeniem szczeniak.
- Pięści – odparł. Przez chwilę wydawało mu się, że Malfoyowskie usta drgnęły, jakby chciał się uśmiechnąć.
- Świetnie. Oddaj swoją różdżkę. Dostaniesz ją z powrotem po walce – powiedział blondyn, wyjmując swoją z kieszeni i podając ja chłopakowi, który wcześniej popchnął Bena na podest.

*

Zazwyczaj unikał walki wręcz; uważał ją za prymitywną i niegodną jego zainteresowania. Jednak w tamtym momencie ręce aż go świerzbiły! Chciał coś roztrzaskać i nie miałby oporów przed zniszczeniem twarzy Franklina. Wściekłość i upokorzenie napędzały go. Dlatego od razu zgodził się na brutalne mordobicie. Bo tak, zamierzał obić mu gębę z każdej strony!
Chciał zemsty! I jasne, pojedynkowanie się nie było w jego stylu, ale uważał, że w ten sposób najlepiej się zemści. Zrobi to osobiście, przyłoży rękę do jego porażki, złamie mu kilka kości i pozwoli innym na to patrzeć. Intelektualne gierki go znudziły. W dodatku ból, jaki czuł tamtego dnia, gdy omal się nie udusił po zjedzeniu babeczki, był tak okrutny, że zapragnął, by Franklin również cierpiał. Wykiwanie go czy ośmieszenie przed całą szkołą nie zapewniłoby mu bólu. A tylko on był w stanie zadowolić Malfoya.
Kiedy Ben oddał swoją różdżkę, stanęli naprzeciw siebie na kamiennym podeście. Cienie tańczyły na ich twarzach, wykrzywiając je i nadając tajemniczego wyglądu.
- Kiedy tylko będziesz gotowy – powiedział Malfoy, uśmiechając się kpiąco.
- Zniszczę cię, Malfoy – odparował Ben. Szybko dopadł do niego i zamachnął się, lecz Ślizgon zdążył zrobić unik. – Po raz drugi staniesz się pośmiewiskiem.
- A podobno Puchoni są koleżeńscy i pokojowo nastawieni – zaśmiał się Scorpius.
Franklin prychnął, po czym znów zaszarżował. Tym razem blondyn nie odskoczył na czas i zaciśnięta dłoń Bena wylądowała na jego policzku. Zachwiał się i odsunął, wypluwając krew, która napłynęła do ust. Musiał przyznać, że to uderzenie było mocne; aż zakręciło mu się w głowie.
Puchon uśmiechnął się, odzyskując swoją pewność siebie.
- Och, przepraszam. Czyżbym uderzył za mocno? – prychnął.
Malfoy nic na to nie odpowiedział. Wytarł usta wierzchem dłoni i zamachnął się. Ben zablokował jego ramię, po czym wolną ręką wystosował atak na odsłonięty brzuch Ślizgona. Blondyn to przewidział i sparował, po czym oboje odskoczyli od siebie.
- Rose wie o tym twoim małym… klubie? – zapytał Franklin.
- Może cię to zdziwi, ale nie dzielimy się sekretami – warknął Malfoy, rzucając się na niego. Zwarli się w ataku i przez chwilę trwali w dziwacznym uścisku. Kiedy jeden odepchnął drugiego, znowu zaczęli mierzyć się spojrzeniami.
- Masz rację, dziwi mnie to. Słyszałem, co się stało. Uratowała ci życie! – zaśmiał się Puchon.
Wściekłość Scorpiusa maksymalnie wzrosła. Podskoczył do Benjamina i walnął go z całej siły w twarz. Ben nie zdążył się zasłonić. Gruchnęły kości i z nosa pociekła mu krew. Odsunął się, zataczając.
- Wiesz, nie doceniłem cię… Twój plan był genialny. Włamać się do Archiwum, odnaleźć informację o moim uczuleniu, a potem podrzucić Benedict ciastka pełne orzechów! A przy tym nie zostawić żadnego śladu, który prowadziłby wprost do ciebie. Musiałeś zmanipulować wiele osób, godne podziwu – warknął Malfoy. Zaszarżował jeszcze raz, ale tym razem Ben odsunął się, godząc go prosto w brzuch. Blondyn zgiął się w pół.
- Za dużo gadasz – warknął Puchon. – Swoją drogą, jak dotarłeś do mnie, skoro sam twierdzisz, że nie zostawiłem żadnych śladów?
Zamachnęli się w tym samym momencie i oboje wymierzyli sobie ciosy. Tłum wrzeszczał, dopingując swoich faworytów. Mało ich to obchodziło; ledwo rozumieli, co wykrzykiwali zebrani.
- Myrna. Wszędzie za tobą łazi, Weasley ją rozpoznała – mruknął Malfoy, plując żółcią. Zrobiło mu się niedobrze i musiał bardzo się starać, by nie zwymiotować.
- Ach, no tak… - odpowiedział Ben. – Czyli jednak dzielicie się sekretami! Wiedziałem, że coś między wami jest – dodał. Mówił zniekształconym głosem, bo złamany nos uniemożliwiał mu swobodne oddychanie. Wytarł dłonią krew i uśmiechnął się szpetnie. – Nie sądzisz, że to niesprawiedliwe? Gdy chłopak zdradza, wszyscy robią z tego szum, ale gdy zrobi to dziewczyna to nagle jest okej…
Malfoy zaczął się śmiać. Zwyczajnie, prawdziwe, wybuchł śmiechem.
- Weasley i zdrada. Chciałbym to zobaczyć. Chyba jej nie znasz, skoro twierdzisz, że byłaby do tego zdolna – oświadczył, gdy się uspokoił.
Rzucili się na siebie, okładając pięściami. Malfoy oberwał jeszcze raz w zęby i w żebra, za to udało mu się zmasakrować łuk brwiowy Bena oraz kopnąć go kolanem w brzuch. Puchon dostał torsji i odsunął się na bok, zwracając resztki kolacji. Po sali rozeszły się okrzyki oburzenia, ale również śmiech.
- Za to ty wydajesz się znać ją BARDZO dobrze – odparował Franklin, wycierając dłonią usta.
- Jak to się stało, że zeszliśmy z tematu doprawionych babeczek i mojej prawie-śmierci na Weasley? – zapytał wściekle Scorpius. Zaczynało go to irytować. W tej walce nie chodziło o nią! To miała być JEGO walka, JEGO zemsta! A tymczasem wszystko sprowadzało się do Gryfonki. Dlaczego? Kim ona jest, by wszędzie się pojawiać?!
Warknął.
- Znudziły mnie te pogaduchy – powiedział.
Podbiegł do Bena i, nim ten zdążył się odsunąć, chwycił go za poły koszuli i walnął z całej siły prosto w nos. Polało się jeszcze więcej kwi, która spryskała twarz Scorpiusa. On jednak zdawał się tego nie zauważyć. Był rozzłoszczony do tego stopnia, że oczy zaszły mu ciemną plamą. Walił na oślep, podczas gdy jego serce pompowało ogromne ilości adrenaliny w jego żyłach. Całe ciało go piekło, ale tym przyjemnym bólem, zmuszającym do działania.
Ben zachwiał się i poleciał do tyłu. Twarz miał całą zakrwawioną i oddychał z trudem, ale Malfoya to nie powstrzymało. Pochylił się nad nim, wciąż okładając po twarzy. Za każdym ciosem wymieniał kolejne powody, dla których go uderza:
- To za doprawienie babeczek orzechami.
Ben również mu przyłożył, na ślepo, bo krew z brwi zalewała mu oczy.
- A to za to, że prawie mnie zabiłeś.
Po czwartym uderzeniu, Ben opuścił ręce, niezdolny by się dalej bronić. Jego twarz nie przypominała już tej, którą wszyscy znali. Był cały we krwi, a jego nos wyglądał na kompletnie roztrzaskany. Głowa bezwiednie opadała mu do tyłu. Oddychał przez usta, a spieniona krew w kącikach wyglądała obrzydliwie. Zachował jednak przytomność, więc nim Malfoy się od niego odsunął, nachylił się jeszcze bardziej.
- Jeśli jeszcze raz wywiniesz taki numer, potraktuję cię znacznie gorzej – wyszeptał, a jego głos brzmiał jak pisk paznokci drapiących tablicę. – Trzymaj się z dala ode mnie…
Przez chwilę mocno ściskał kołnierz jego koszuli, tylko mu się przyglądając. Zastanawiał się, czy powinien jeszcze coś dodać, wahał się. W końcu jednak podjął decyzję.
- I trzymaj się z daleka od Weasley.
Nie wiedział, dlaczego to powiedział. Po prostu czuł, że powinien. Jakby nie było, Benjamin uroił sobie coś w tej swojej chorej głowie, że Malfoya i Weasley coś łączy i dlatego zrobił to, co zrobił. Ślizgon miał jasne wrażenie, że ten pojedynek nie skończyłby się w tej komnacie. Wiedział, że Franklin, szukając swojej zemsty, naskoczyłby na Weasley. A po tym, co się wydarzyło: jak uratowała mu życie, pomogła w rozgryzieniu planu Franklina… czuł, że jest jej coś winny. Przynajmniej tyle mógł zrobić, nie angażując się zbyt w kontakty z nią.
Puchon uśmiechnął się koślawo, słysząc jego ostatnie słowa. Chyba chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego w jego ustach pojawiły krwiste bańki. Malfoy z obrzydzeniem odrzucił jego głowę i wstał. Ryk tłumu przedarł się przez jego zamroczony umysł.
Czuł się fantastycznie. Nawet nie przypuszczał, że tak będzie. Napięcie z jego mięśni uleciało, a poziom złości powoli wracał do normalności. Jasne, bolała go cała twarz, w ustach miał krew, a przy oddychaniu żebra protestowały kłuciem w płuca, ale wiedział, że warto było. Patrzył na nieruchome ciało Benjamina, ściągane z podestu przed Paula i czuł, że dokonał swojej zemsty. Chłopak z pewnością jeszcze przez kilka dni będzie odczuwał skutki spotkania z nim, a swoją porażkę zapamięta do końca życia. Następnym razem zastanowi się dwa razy, zanim zdecyduje się kogoś otruć.
Uwaga! Odcinek zawiera sceny przemocy. Dodatkowo rozdział ten jest mało magiczny.


Zakręciło mu się w głowie i niechybnie polecałby na tyłek, gdyby nie Damian, który złapał go w porę.
- Czujesz się lepiej? – spytał Zabini. W jego głosie Malfoy wychwycił naganę.
- Coś ci się nie podoba? – zapytał, pozwalając sprowadzić się z podestu.
- Tak. To – burknął jego przyjaciel, wykonując niedbały gest, mający uświadomić Malfoyowi, że chodziło mu o komnatę i ich spotkania. – To jest złe. A wykorzystywanie tego do wymierzania sprawiedliwości według własnego widzimisie jest po prostu ohydne.
- Co się z tobą dzieje ostatnimi czasy?
- Raczej co się dzieje z tobą. To nie jest do ciebie podobne! Normalnie rozwaliłbyś tego gościa na kawałki jakimś inteligentnym zagraniem, pułapką… A ty zamiast tego okładałeś go pięściami po twarzy jak jakieś zwierzę! Zawsze mówisz, że lanie się po mordach jest barbarzyńskie i prymitywne, a dzisiaj odstawiłeś tam niezły teatrzyk.
- Czy ty prawisz mi morały? – spytał Malfoy, siadając na sfatygowanym krześle.
- Rose by się to nie spodobało…
- Dlaczego wszyscy gadają tylko o niej?! Kim ona, do cholery jest, że tak się nią zachwycacie?! Weasley to, Weasley tamto! Nie obchodzi mnie, co powiedziałaby Weasley! Mam gdzieś ją i waszą fascynację jej osobą! Mam tego po dziurki w nosie! Tu nie chodziło o nią! – wrzasnął, zrywając się na równe nogi. Znowu się wściekł.
Musiał wyjść z tego zgiełku, więc pokuśtykał w stronę drzwi.
Był zły. Dlaczego wszystko musi się sprowadzać do Weasley? Tutaj naprawdę nie chodziło o nią, lecz o niego. Zrobił to dla SIEBIE. Zrobił to, bo duma nie pozwalała mu zostawić ataku bez odzewu. Zrobił to, bo jest samolubny. ON, a nie Weasley.
W tamtym momencie nienawidził jej tak bardzo, że gdyby tylko mógł, ją też by walnął. Choć nawet nie było jej w komnacie, zepsuła mu jego triumf. Co go obchodzi, co pomyślałaby Weasley? Przecież on nawet jej nie lubi! Jasne, zagroził Benowi i kazał trzymać się od niej z daleka, ale nie z sympatii, lecz z poczucia obowiązku. Musiał pozbyć się ciężaru długi, który odczuwał od tamtego dnia, kiedy zjadł te cholerne babeczki! Ale to wciąż była JEGO walka, JEGO zwycięstwo i JEGO zemsta!
Uderzył się otwartą dłonią w skroń, bo obrazy Weasley pojawiały się w jego głowie niechciane. Nawet kiedy wyzywał ją w myślach, nadal widział ją półnagą w basenie w łazience prefektów ze swojego snu, lub wtedy, gdy Irytek zabrał jej ubrania i wpadła na niego w samym ręczniku. Widział ją uśmiechniętą, radosną jak poranek. Widział ją płaczącą.
Musi jak najszybciej pozbyć się jej ze swoich snów!