Uwaga! Rozdział zawiera sceny brutalne i jest mało magiczny.
Siedziała na kamiennej ławce na dziedzińcu szkoły i rozmawiała z Shilą o nowej wiosennej kolekcji Trinity. Prawdę mówiąc, to Shila komentowała dekolty, kolory i fasony sukienek, podczas gdy Rose odpowiadała jej półsłówkami. Nie miała szans w starciu z nią – Ishihara wiedziała wszystko o modzie.
Siedziała na kamiennej ławce na dziedzińcu szkoły i rozmawiała z Shilą o nowej wiosennej kolekcji Trinity. Prawdę mówiąc, to Shila komentowała dekolty, kolory i fasony sukienek, podczas gdy Rose odpowiadała jej półsłówkami. Nie miała szans w starciu z nią – Ishihara wiedziała wszystko o modzie.
-
Trinity wyznacza nowe trendy. Jeśli stwierdzi, że w tym sezonie modna jest
zgniła zieleń, wszyscy będą ją nosić – mówiła Azjatka, przewracając kolejne
strony katalogu.
Rose
pokiwała głową. Jej uwagę przykuł ruch, więc podniosła wzrok. Na dziedziniec
wchodził Scorpius Malfoy z Jose Gonzalesem i Damianem Zabini u boku. Gdzieś za
nimi szedł Paul, którego nazwiska nie pamiętała, a który od czasu do czasu
kręcił się przy nich. Wszyscy ustępowali im z drogi i Weasley nie mogła
powstrzymać się przed uniesieniem brwi. Doprawdy,
zabawne.
Pokręciła
głową z dezaprobatą, gdy nagle dotarło do niej, że Malfoy na nią patrzy. Ale
nie z ukrycia, lecz otwarcie, jakby nie przejmował się tym, co pomyślą inni.
Zaskoczyło ją to, ale nie aż tak jak fakt, że chwilę później ruszył w jej
stronę.
Czas
jakby zwolnił. Scorpius maszerował przez dziedziniec lekkim, dostojnym krokiem.
Nie oglądał się na boki, choć zwracał uwagę wszystkich – zwłaszcza dziewcząt.
Rose sama nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Wcześniej się nad tym nie
zastanawiała, ale sposób w jaki układały się jego usta przy ironicznym uśmiechu
wydał się jej nagle bardzo seksowny. Tego dnia zaczesał włosy do tyłu,
odsłaniając blade czoło i jasne oczy. Weasley miała już okazję przekonać się,
że jego tęczówki były stalowoniebieskie, a nie tylko szare, jak zawsze sądziła.
Wszystko to sprawiało, że coraz bardziej podobało jej się patrzenie na niego.
Oszust. Nie można być aż tak przystojnym.
Malfoy wciąż posuwał się do przodu, patrząc na
nią i uśmiechając się szeroko. Był coraz bliżej, a gdy znalazł się niedaleko i
wyciągnął w jej stronę dłoń, nie wytrzymała:
- Co ty
robisz? – spytała, odsuwając się lekko.
To
jednak go nie powstrzymało. Ślizgon chwycił jej rękę i pociągnął w górę.
Podniosła się i od razu wpadła w jego ramiona. Mogłaby przysiąc, że jej serce
wykonało właśnie skomplikowany układ akrobacji wewnątrz jej klatki piersiowej.
Scorpius był tak blisko niej, że czuła jego ciepło oraz twardość mięśni. Miała
tylko chwilę, by zarejestrować, jak dobrze ich ciała do siebie pasowały, bo
nachylił się i pocałował ją. Tak po prostu, na środku dziedzińca, przy
wszystkich.
Ale co to
był za pocałunek! Jeden z lepszych, jeśli miałaby mówić szczerze. Niespieszny,
ale namiętny. Jeden z tych, których nie powinni oglądać inni – intymny,
seksowny i gorący.
Sama
nie była pewna, co się dzieje, ale poddała się chwili. Nie czuła się tak dobrze
od… od pocałunku w jaskini pod wodospadem. Zniknęli inni uczniowie, przestało
się liczyć miejsce i okoliczności. Zarzuciła mu dłonie na kark i przysunęła się
jeszcze bliżej. Krew w jej żyłach buzowała, serce wykonywało taniec zwycięzców,
mięśnie rozpływały się, kolana uginały… I tylko rozum oburzał się, że znów go
nie słuchała.
- Co
sądzisz o tym motywie mandragory? Myślisz, że się przyjmie? – zapytała Shila.
Rose
pokręciła głową, wyrywając się z zamyślenia.
- Co?
Przez
chwilę nie wiedziała, co się stało. Rozejrzała się: Scorpius stał nieopodal,
odwrócony do niej tyłem i rozmawiał o czymś z Jose.
O. Merlinie. O. Cholera.
Tylko nie to!
Otworzyła
szeroko oczy, uświadamiając sobie, że cała ta scena działa się tylko w jej
głowie. Nie miała pojęcia, co powinna o tym myśleć! Co się z nią działo?
Najpierw TAKI sen, a teraz TO? Zdecydowanie nie zachowywała się normalnie.
- Motyw
mandragory na swetrze. Rose, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – spytała Shila.
Rose
zająknęła się, przenosząc wzrok na twarz przyjaciółki. Przez chwilę szukała
odpowiednich słów, odnosząc wrażenie, jakby zamiast mózgu miała w głowie
galaretę. Serce biło jej tak mocno, że przez chwilę bała się, iż wszyscy je
usłyszą. Cała ta sytuacja wytrąciła ją z równowagi. Nigdy wcześniej nie
fantazjowała, a już zwłaszcza na jawie. Nie umiała się w tym odnaleźć i czuła
się z tego powodu źle. Nie panowanie nad swoimi myślami było do niej
niepodobne.
- Rose,
dobrze się czujesz? Coś się stało? – Shila przyglądała jej się chwilę.
-
Wszystko ok. Zamyśliłam się – odpowiedziała.
Przyjaciółka
jeszcze chwilę na nią patrzyła, po czym odwróciła wzrok, zainteresowana czymś
ponad ramieniem Rose. Ruda kolejne kilka sekund odtwarzała w myślach fantazję,
którą podsunął jej umysł. Miała w sobie tyle sprzecznych emocji…
- To
nie wróży niczego dobrego – powiedziała nagle Ishihara. Weasley odwróciła się,
dostrzegając to, na co patrzyła Azjatka.
Benjamin
Franklin wszedł na dziedziniec, przykuwając spojrzenie Scorpiusa Malfoya. Przez
chwilę nic się nie działo: Ben uśmiechał się ironicznie, a Scorpius mordował go
wzrokiem. Jednak gdy Puchon podszedł bliżej, jasne stało się, że Malfoy nie
zamierza ustąpić mu z drogi. Rose od razu odzyskała dawne opanowanie i wstała w
momencie, gdy Franklin szturchnął ramieniem Ślizgona tak mocno, że ten aż
zrobił krok do tyłu. Nawet z odległości kilku metrów Rose usłyszała warknięcie.
Scorpius był wściekły, wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by się zorientować.
Weasley
nie wiedziała, o czym myślał Malfoy, ale jasne dla niej było, że nie mogło to
być nic przyjemnego. Jakby nie patrzeć, Benjamin swoimi intrygami prawie go
zabił. Mogła więc przypuszczać, że Malfoy będzie chciał się zemścić równie
boleśnie.
Franklin
szedł dalej, nawet nie spoglądając na Malfoya. Ślizgon odwrócił się, jego oczy
były niebezpiecznie zwężone; dyszał ciężko. Zrobił krok i już chciał dorwać
Puchona, kiedy Rose stanęła obok niego i chwyciła jego nadgarstek. Zastygł w
bezruchu, wciąż wypalając dziurę w plecach Bena.
- Nie
tutaj, Malfoy – szepnęła Rose. – Cokolwiek planowałeś zrobić, odpuść. Nie jest
wart tego, by wylecieć ze szkoły – dodała.
Blondyn
słyszał wszystko, co powiedziała, ale sprawiał wrażenie, jakby to do niego nie
docierało. Przez chwilę Weasley zastanawiała się, o czym myślał. Od tamtego
wydarzenia widywał już Benjamina, ale nigdy wcześniej nie zareagował tak
gwałtownie. Czy wydarzyło się jeszcze coś? Coś, o czym nie miała pojęcia?
Spojrzała
na Jose i Damiana, którzy stali obok. Nie kiwnęli nawet palcem, by go
powstrzymać, choć wyglądali na tak samo zaskoczonych. Ludzie dookoła
przyglądali się tej scenie z zainteresowaniem.
-
Uspokój się, wszyscy na nas patrzą – powiedziała.
- To ty
mnie trzymasz, więc nie narzekaj, że zwracasz uwagę innych – stwierdził sucho,
wyrywając rękę z jej uścisku. Poprawił szatę, odgarnął włosy do tyłu i spojrzał
na nią z góry. – Żegnam.
Ominął
ją i zniknął za filarem. Jose pomaszerował za nim, a Damian przez chwilę
jeszcze patrzył na nią.
-
Wszystko okej? – spytał.
-
Jasne. To tylko kolejny dzień z życia psychopatycznego Malfoya – odpowiedziała
z półuśmiechem. Zabini parsknął krótkim śmiechem, poklepał ją po ramieniu i
pobiegł za kompanami.
Rose
obróciła się i zerknęła na Benjamina, który siedział na ławce nieopodal.
Opierał łokcie na kolanach, pochylony nisko, z uniesioną głową. Patrzył na nią,
uśmiechając się zagadkowo. Nie wiedziała, co chodziło mu po głowie, ale mogła
się domyślać, że nie było to nic miłego. Jej złość na niego już zniknęła, ale
rozumiała Malfoya. Też była wściekła po tym wszystkim, co się między nimi
wydarzyło. Jednak wydawało się jej, że tylko ona i Ślizgon wciąż się tym
przejmują, bo Ben zdawał się mieć ich w poważaniu. Swoją postawą pokazywał im,
jak bardzo nie przejmuje się konsekwencjami. Był nazbyt pewny siebie i Rose
szczerze wierzyła, że obróci się to przeciwko niemu.
~*~
Scorpius
był wściekły. Nocne fantazje o Rose Weasley wytrąciły go z równowagi,
zirytowały. Większość dnia rozmyślał o tym, jak pozbyć się jej z głowy. Był
drażliwy: każda wzmianka na jej temat, każde jej przypadkowe spojrzenie na
chwilę wyrywały go ze stabilizacji. Nie mógł się skoncentrować, choć udawał, że
wszystko jest w porządku.
Kiedy
na dziedzińcu zobaczył Benjamina Franklina, jego rozchwianie emocjonalne
wprawiło w ruch maszynę złości. Miał wrażenie, jakby cały świat postanowił zrobić
mu na złość, bo wszystko to działo się akurat w dniu, gdy nie był w najlepszej
formie psychicznej. Dlatego zareagował tak gwałtownie na zachowanie Puchona. W
zasadzie, gdyby Weasley nie interweniowała, pewnie rzuciłby się na niego z
pięściami.
A ten cholerny Paul nic nie zrobił! Po
cholerę ja go za sobą ciągnę?
Musiał
przyznać, choć robił to niechętnie, że wciąż pamiętał jej dotyk na
przedramieniu. Cały się spiął i zesztywniał, niepewny tego, jak zareaguje jego
ciało. Bał się, że przez te wszystkie dziwaczne sny mogło mu się coś pomieszać.
Mógłby zareagować odruchowo na jej bliskość, a nie chciał tego, nigdy.
Rozmasował
miejsce, które dotknęła.
-
Trzeba zmyć mu ten uśmieszek z twarzy – mruknął, starając się skupić na czymś
innym, niż wspomnienie kąpiącej się Rose. Zemsta – tak, na tym powinien się
skoncentrować.
- Co
zamierzasz? – spytał Jose, idący za nim.
Malfoy
poprawił mankiety koszuli. Serce nadal wygrywało przyspieszony rytm.
- Mam
ochotę coś rozwalić – powiedział cicho, tonem mrożącym krew w żyłach.
Gonzales
przyjrzał mu się.
Scorpius
wpadł na plan. Niezbyt wyszukany, właściwie nawet nie w jego stylu, ale łatwy
do realizacji i skuteczny. Chciał zemsty – cokolwiek kryło się pod tym słowem –
i miał zamiar ją zdobyć. Prychnął prześmiewczo i powoli zaczął wtajemniczać
przyjaciół.
*
Był
późny wieczór. Benjamin wracał do Pokoju Wspólnego, kiedy niespodziewanie ktoś
złapał go za ręce, wykręcając je boleśnie za plecy. Nim zdążył w jakikolwiek
sposób zareagować, w usta wciśnięto mu kawałek szmatki, a na głowę założono
płócienny worek. Próbował się wyrwać, ale ktokolwiek go napadł, dobrze go
unieruchomił. Wołanie o pomoc również na nic mu się zdało, ponieważ knebel
tłumił wszelkie okrzyki, a w dodatku prawie się zadławił. Pozwolił więc popchnąć
się i nakierować na odpowiednią drogę, choć serce waliło mu mocno przez
nabuzowaną we krwi adrenalinę.
Próbował
zapamiętać drogę, którą przebyli, ale zgubił się po kilku zakrętach. Przez
chwilę myślał o tym, jak bardzo ludzie są ograniczeni, kiedy zabierze im się
jeden z podstawowych zmysłów, jakim jest wzrok. Zaraz jednak zaczął zastanawiać
się, dlaczego go „porwano”, kto za tym stał i czego od niego chciał. Nie mógł
jednak wymyślić żadnych prawdopodobnych odpowiedzi, bo gdy tylko zaczynał
układać jakiś plan, ktoś szarpał nim i musiał skupiać się na utrzymaniu
równowagi.
Nie
wiedział, jak długo szli… 5, 10 minut? Kiedy człowiek jest uwięziony, czas
zaczyna płynąć inaczej. Możliwe też było, że szli dopiero minutę, a jemu i tak
wydawało się, jakby minęła wieczność. Ramiona drętwiały mu od niewygodnej
pozycji, a szmatka w ustach smakowała paskudnie. W końcu usłyszał zgrzyt
kamieni uderzających o siebie i na chwilę jego serce zamarło.
Gdzie
był?
Korytarz,
którym szli dalej odbijał echo ich kroków. Już wcześniej Benjamin miał problem
z rozróżnieniem, ile par stóp słyszał, teraz stało się to niemal niemożliwe.
Ktoś
popchnął go i musiał się bardzo wysilić, by nie stracić równowagi. Ściągnięto
mu z głowy worek i pierwsze, co zobaczył to kamienne kolumny z głowicami w
kształcie lwich łap, na których wisiały zapalone pochodnie. Światło ich
płomieni nadawało pomieszczeniu tajemniczy i nieco mroczny wygląd.
-
Cieszymy się, że do nas dołączyłeś, Benjaminie. – Ten głos rozpoznałby
wszędzie.
Odszukał
wzrokiem blond czuprynę. Chłopak stał na podeście, więc Franklin musiał zadrzeć
głowę, by móc na niego patrzeć.
Ktoś
oswobodził jego ręce, więc wyjął szmatkę z ust i uśmiechnął się kpiąco.
-
Scorpius Malfoy… Oczywiście – powiedział. Rozejrzał się po komnacie: była
okrągła, a oprócz pochodni, we wnękach ścian stały kandelabry z białymi
świecami. Rozmasował nadgarstki i pokręcił chwilę ramionami, by rozluźnić
obolałe mięśnie. – Co to za miejsce? – spytał.
-
Nazywaj je jak chcesz – odparł wymijająco Ślizgon. Kiwnął głową w kierunku
przysadzistego chłopaka, który podszedł do Bena i popchnął go w stronę schodów.
– Nie jest ważne, jak nazwiesz tę komnatę. Ważne jest, co za chwilę się tutaj
wydarzy.
Puchon
jeszcze raz rozejrzał się po sali, dostrzegając rozbawione twarze
zgromadzonych. Niektóre z nich rozpoznawał, inne były dla niego zagadką. Jednak
wszyscy wyglądali na lekko poturbowanych; jeden chłopak stracił ząb i obficie
krwawił z nosa. Ben nie był głupi; przenosząc spojrzenie z jednej roztrzaskanej
brwi na drugą, domyślił się, o co chodziło.
- Tutaj
walczycie – powiedział, prostując plecy.
- Ależ
ty jesteś mądry – zakpił Malfoy. – Masz rację, tutaj walczymy. I tak się
właśnie złożyło, że zostałeś wyzwany na pojedynek – dodał.
- Kto
mnie wyzwał? – spytał Franklin, a zadziorny uśmiech nie schodził z jego ust.
- Ja –
odparł Scorpius.
Ben
prychnął, przyglądając się mu. Ślizgon miał na sobie spodnie od dresu i czarny
podkoszulek. Włosy sterczały mu we wszystkie strony i nie wyglądał już jak
wymuskany panicz. Czaiła się w nim taka sama zadziorność jak w Puchonie, ale
oprócz tego Ben wyczuwał też determinację i nutę niebezpieczeństwa. Nie były to
jednak aż tak silne odczucia, by się wystraszył. Wręcz przeciwnie – wydawało mu
się, że Malfoy nie mógł wpaść na gorszy pomysł.
- To
trochę nie w twoim stylu, nie uważasz? – spytał. – Spodziewałem się…
intelektualnej wojny, a nie mordobicia – stwierdził.
- Tym
bardziej sprawi mi przyjemność zdarcie z twojej gęby tego pewnego siebie
uśmieszku. – Głos Scorpiusa był spokojny. – Tchórzysz?
Ben
zmrużył powieki. Zastanawiał się nad odpowiedzią, podczas gdy zgromadzony tłum
zaczął się niecierpliwić. Rozległo się ciche buczenie, które z wolna
przeradzało się w coraz głośniejsze protesty. Jedni zachęcali go do walki, inni
radzili mu zwiewać. Franklin przemknął wzrokiem po ich twarzach, oceniając
swoje możliwości. Był niewiele wyższy od Malfoya i na pewno silniejszy, ale on
nadrabiał szybkością.
Podszedł
kilka kroków i stanął naprzeciw Scorpiusa, w lekkim rozkroku. Wyprostował się i
podniósł lekko głowę, dumnie.
- Nie
masz ze mną najmniejszych szans – powiedział.
- To
się okaże – mruknął Scorpius. – Ponieważ to ty zostałeś wyzwany, masz prawo
wybrać sposób walki. Różdżki czy pięści?
Franklin
wybuchł krótkim, urywanym śmiechem, po czym przyjrzał się Ślizgonowi i
przekrzywił głowę, jak zainteresowany otoczeniem szczeniak.
-
Pięści – odparł. Przez chwilę wydawało mu się, że Malfoyowskie usta drgnęły,
jakby chciał się uśmiechnąć.
-
Świetnie. Oddaj swoją różdżkę. Dostaniesz ją z powrotem po walce – powiedział
blondyn, wyjmując swoją z kieszeni i podając ja chłopakowi, który wcześniej
popchnął Bena na podest.
*
Zazwyczaj
unikał walki wręcz; uważał ją za prymitywną i niegodną jego zainteresowania.
Jednak w tamtym momencie ręce aż go świerzbiły! Chciał coś roztrzaskać i nie
miałby oporów przed zniszczeniem twarzy Franklina. Wściekłość i upokorzenie
napędzały go. Dlatego od razu zgodził się na brutalne mordobicie. Bo tak,
zamierzał obić mu gębę z każdej strony!
Chciał
zemsty! I jasne, pojedynkowanie się nie było w jego stylu, ale uważał, że w ten
sposób najlepiej się zemści. Zrobi to osobiście, przyłoży rękę do jego porażki,
złamie mu kilka kości i pozwoli innym na to patrzeć. Intelektualne gierki go
znudziły. W dodatku ból, jaki czuł tamtego dnia, gdy omal się nie udusił po
zjedzeniu babeczki, był tak okrutny, że zapragnął, by Franklin również
cierpiał. Wykiwanie go czy ośmieszenie przed całą szkołą nie zapewniłoby mu
bólu. A tylko on był w stanie zadowolić Malfoya.
Kiedy
Ben oddał swoją różdżkę, stanęli naprzeciw siebie na kamiennym podeście. Cienie
tańczyły na ich twarzach, wykrzywiając je i nadając tajemniczego wyglądu.
- Kiedy
tylko będziesz gotowy – powiedział Malfoy, uśmiechając się kpiąco.
-
Zniszczę cię, Malfoy – odparował Ben. Szybko dopadł do niego i zamachnął się,
lecz Ślizgon zdążył zrobić unik. – Po raz drugi staniesz się pośmiewiskiem.
- A
podobno Puchoni są koleżeńscy i pokojowo nastawieni – zaśmiał się Scorpius.
Franklin
prychnął, po czym znów zaszarżował. Tym razem blondyn nie odskoczył na czas i
zaciśnięta dłoń Bena wylądowała na jego policzku. Zachwiał się i odsunął,
wypluwając krew, która napłynęła do ust. Musiał przyznać, że to uderzenie było
mocne; aż zakręciło mu się w głowie.
Puchon
uśmiechnął się, odzyskując swoją pewność siebie.
- Och,
przepraszam. Czyżbym uderzył za mocno? – prychnął.
Malfoy
nic na to nie odpowiedział. Wytarł usta wierzchem dłoni i zamachnął się. Ben
zablokował jego ramię, po czym wolną ręką wystosował atak na odsłonięty brzuch
Ślizgona. Blondyn to przewidział i sparował, po czym oboje odskoczyli od
siebie.
- Rose
wie o tym twoim małym… klubie? – zapytał Franklin.
- Może
cię to zdziwi, ale nie dzielimy się sekretami – warknął Malfoy, rzucając się na
niego. Zwarli się w ataku i przez chwilę trwali w dziwacznym uścisku. Kiedy
jeden odepchnął drugiego, znowu zaczęli mierzyć się spojrzeniami.
- Masz
rację, dziwi mnie to. Słyszałem, co się stało. Uratowała ci życie! – zaśmiał
się Puchon.
Wściekłość
Scorpiusa maksymalnie wzrosła. Podskoczył do Benjamina i walnął go z całej siły
w twarz. Ben nie zdążył się zasłonić. Gruchnęły kości i z nosa pociekła mu
krew. Odsunął się, zataczając.
-
Wiesz, nie doceniłem cię… Twój plan był genialny. Włamać się do Archiwum,
odnaleźć informację o moim uczuleniu, a potem podrzucić Benedict ciastka pełne
orzechów! A przy tym nie zostawić żadnego śladu, który prowadziłby wprost do
ciebie. Musiałeś zmanipulować wiele osób, godne podziwu – warknął Malfoy.
Zaszarżował jeszcze raz, ale tym razem Ben odsunął się, godząc go prosto w
brzuch. Blondyn zgiął się w pół.
- Za dużo
gadasz – warknął Puchon. – Swoją drogą, jak dotarłeś do mnie, skoro sam
twierdzisz, że nie zostawiłem żadnych śladów?
Zamachnęli
się w tym samym momencie i oboje wymierzyli sobie ciosy. Tłum wrzeszczał,
dopingując swoich faworytów. Mało ich to obchodziło; ledwo rozumieli, co
wykrzykiwali zebrani.
-
Myrna. Wszędzie za tobą łazi, Weasley ją rozpoznała – mruknął Malfoy, plując
żółcią. Zrobiło mu się niedobrze i musiał bardzo się starać, by nie
zwymiotować.
- Ach,
no tak… - odpowiedział Ben. – Czyli jednak dzielicie się sekretami! Wiedziałem,
że coś między wami jest – dodał. Mówił zniekształconym głosem, bo złamany nos
uniemożliwiał mu swobodne oddychanie. Wytarł dłonią krew i uśmiechnął się
szpetnie. – Nie sądzisz, że to niesprawiedliwe? Gdy chłopak zdradza, wszyscy
robią z tego szum, ale gdy zrobi to dziewczyna to nagle jest okej…
Malfoy
zaczął się śmiać. Zwyczajnie, prawdziwe, wybuchł śmiechem.
-
Weasley i zdrada. Chciałbym to zobaczyć. Chyba jej nie znasz, skoro twierdzisz,
że byłaby do tego zdolna – oświadczył, gdy się uspokoił.
Rzucili
się na siebie, okładając pięściami. Malfoy oberwał jeszcze raz w zęby i w
żebra, za to udało mu się zmasakrować łuk brwiowy Bena oraz kopnąć go kolanem w
brzuch. Puchon dostał torsji i odsunął się na bok, zwracając resztki kolacji.
Po sali rozeszły się okrzyki oburzenia, ale również śmiech.
- Za to
ty wydajesz się znać ją BARDZO dobrze – odparował Franklin, wycierając dłonią
usta.
- Jak
to się stało, że zeszliśmy z tematu doprawionych babeczek i mojej
prawie-śmierci na Weasley? – zapytał wściekle Scorpius. Zaczynało go to
irytować. W tej walce nie chodziło o nią! To miała być JEGO walka, JEGO zemsta!
A tymczasem wszystko sprowadzało się do Gryfonki. Dlaczego? Kim ona jest, by
wszędzie się pojawiać?!
Warknął.
-
Znudziły mnie te pogaduchy – powiedział.
Podbiegł
do Bena i, nim ten zdążył się odsunąć, chwycił go za poły koszuli i walnął z
całej siły prosto w nos. Polało się jeszcze więcej kwi, która spryskała twarz
Scorpiusa. On jednak zdawał się tego nie zauważyć. Był rozzłoszczony do tego
stopnia, że oczy zaszły mu ciemną plamą. Walił na oślep, podczas gdy jego serce
pompowało ogromne ilości adrenaliny w jego żyłach. Całe ciało go piekło, ale
tym przyjemnym bólem, zmuszającym do działania.
Ben
zachwiał się i poleciał do tyłu. Twarz miał całą zakrwawioną i oddychał z
trudem, ale Malfoya to nie powstrzymało. Pochylił się nad nim, wciąż okładając
po twarzy. Za każdym ciosem wymieniał kolejne powody, dla których go uderza:
- To za
doprawienie babeczek orzechami.
Ben
również mu przyłożył, na ślepo, bo krew z brwi zalewała mu oczy.
- A to
za to, że prawie mnie zabiłeś.
Po
czwartym uderzeniu, Ben opuścił ręce, niezdolny by się dalej bronić. Jego twarz
nie przypominała już tej, którą wszyscy znali. Był cały we krwi, a jego nos wyglądał
na kompletnie roztrzaskany. Głowa bezwiednie opadała mu do tyłu. Oddychał przez
usta, a spieniona krew w kącikach wyglądała obrzydliwie. Zachował jednak
przytomność, więc nim Malfoy się od niego odsunął, nachylił się jeszcze
bardziej.
- Jeśli
jeszcze raz wywiniesz taki numer, potraktuję cię znacznie gorzej – wyszeptał, a
jego głos brzmiał jak pisk paznokci drapiących tablicę. – Trzymaj się z dala
ode mnie…
Przez
chwilę mocno ściskał kołnierz jego koszuli, tylko mu się przyglądając.
Zastanawiał się, czy powinien jeszcze coś dodać, wahał się. W końcu jednak
podjął decyzję.
- I
trzymaj się z daleka od Weasley.
Nie
wiedział, dlaczego to powiedział. Po prostu czuł, że powinien. Jakby nie było,
Benjamin uroił sobie coś w tej swojej chorej głowie, że Malfoya i Weasley coś
łączy i dlatego zrobił to, co zrobił. Ślizgon miał jasne wrażenie, że ten
pojedynek nie skończyłby się w tej komnacie. Wiedział, że Franklin, szukając
swojej zemsty, naskoczyłby na Weasley. A po tym, co się wydarzyło: jak
uratowała mu życie, pomogła w rozgryzieniu planu Franklina… czuł, że jest jej
coś winny. Przynajmniej tyle mógł zrobić, nie angażując się zbyt w kontakty z
nią.
Puchon
uśmiechnął się koślawo, słysząc jego ostatnie słowa. Chyba chciał coś
powiedzieć, ale zamiast tego w jego ustach pojawiły krwiste bańki. Malfoy z
obrzydzeniem odrzucił jego głowę i wstał. Ryk tłumu przedarł się przez jego
zamroczony umysł.
Czuł
się fantastycznie. Nawet nie przypuszczał, że tak będzie. Napięcie z jego
mięśni uleciało, a poziom złości powoli wracał do normalności. Jasne, bolała go
cała twarz, w ustach miał krew, a przy oddychaniu żebra protestowały kłuciem w
płuca, ale wiedział, że warto było. Patrzył na nieruchome ciało Benjamina,
ściągane z podestu przed Paula i czuł, że dokonał swojej zemsty. Chłopak z
pewnością jeszcze przez kilka dni będzie odczuwał skutki spotkania z nim, a
swoją porażkę zapamięta do końca życia. Następnym razem zastanowi się dwa razy,
zanim zdecyduje się kogoś otruć.
Uwaga! Odcinek zawiera sceny przemocy. Dodatkowo rozdział ten jest mało magiczny.
Zakręciło
mu się w głowie i niechybnie polecałby na tyłek, gdyby nie Damian, który złapał
go w porę.
-
Czujesz się lepiej? – spytał Zabini. W jego głosie Malfoy wychwycił naganę.
- Coś
ci się nie podoba? – zapytał, pozwalając sprowadzić się z podestu.
- Tak.
To – burknął jego przyjaciel, wykonując niedbały gest, mający uświadomić
Malfoyowi, że chodziło mu o komnatę i ich spotkania. – To jest złe. A
wykorzystywanie tego do wymierzania sprawiedliwości według własnego widzimisie
jest po prostu ohydne.
- Co
się z tobą dzieje ostatnimi czasy?
-
Raczej co się dzieje z tobą. To nie jest do ciebie podobne! Normalnie
rozwaliłbyś tego gościa na kawałki jakimś inteligentnym zagraniem, pułapką… A
ty zamiast tego okładałeś go pięściami po twarzy jak jakieś zwierzę! Zawsze
mówisz, że lanie się po mordach jest barbarzyńskie i prymitywne, a dzisiaj
odstawiłeś tam niezły teatrzyk.
- Czy
ty prawisz mi morały? – spytał Malfoy, siadając na sfatygowanym krześle.
- Rose
by się to nie spodobało…
-
Dlaczego wszyscy gadają tylko o niej?! Kim ona, do cholery jest, że tak się nią
zachwycacie?! Weasley to, Weasley tamto! Nie obchodzi mnie, co powiedziałaby
Weasley! Mam gdzieś ją i waszą fascynację jej osobą! Mam tego po dziurki w
nosie! Tu nie chodziło o nią! – wrzasnął, zrywając się na równe nogi. Znowu się
wściekł.
Musiał
wyjść z tego zgiełku, więc pokuśtykał w stronę drzwi.
Był
zły. Dlaczego wszystko musi się sprowadzać do Weasley? Tutaj naprawdę nie
chodziło o nią, lecz o niego. Zrobił to dla SIEBIE. Zrobił to, bo duma nie
pozwalała mu zostawić ataku bez odzewu. Zrobił to, bo jest samolubny. ON, a nie
Weasley.
W
tamtym momencie nienawidził jej tak bardzo, że gdyby tylko mógł, ją też by
walnął. Choć nawet nie było jej w komnacie, zepsuła mu jego triumf. Co go
obchodzi, co pomyślałaby Weasley? Przecież on nawet jej nie lubi! Jasne,
zagroził Benowi i kazał trzymać się od niej z daleka, ale nie z sympatii, lecz
z poczucia obowiązku. Musiał pozbyć się ciężaru długi, który odczuwał od
tamtego dnia, kiedy zjadł te cholerne babeczki! Ale to wciąż była JEGO walka,
JEGO zwycięstwo i JEGO zemsta!
Uderzył
się otwartą dłonią w skroń, bo obrazy Weasley pojawiały się w jego głowie
niechciane. Nawet kiedy wyzywał ją w myślach, nadal widział ją półnagą w
basenie w łazience prefektów ze swojego snu, lub wtedy, gdy Irytek zabrał jej
ubrania i wpadła na niego w samym ręczniku. Widział ją uśmiechniętą, radosną
jak poranek. Widział ją płaczącą.
Musi
jak najszybciej pozbyć się jej ze swoich snów!