Historia ta działa się ponad sto lat
temu. W pewnym domu na obrzeżach miasta mieszkała pięcioosobowa rodzina. Stary
ojciec pracował na polu, matka zajmowała się domem, najstarszy syn był
wojskowym, młodszy pomagał ojcu na roli, a najmłodsza córka przesiadywała w
swoim pokoju całymi dniami, gdyż z powodu choroby nie pozwalano jej wychodzić.
- Ale
bezsens, jak długo można siedzieć w domu? – spytała Kendra, siedząca na swoim
łóżku z podwiniętymi nogami. Pozostała czwórka dziewcząt spojrzała na nią. –
Oszaleć idzie. – Daisy przyznała jej w duchu rację, nie potrafiła sobie
wyobrazić, że miałaby spędzić całe życie zamknięta w jednym pomieszczeniu.
Siedziały w
piątkę, ona, Kendra, Cloe, Paulina i Jessica w ich dormitorium. Zgasiły
wszystkie lampy i zasłoniły okna kotarami, by spotęgować wrażenie ciemności.
Jedynym źródłem światła była zapalona różdżka Jessici, której blask padał na
twarz Kendry. Igrające na jej obliczu cienie nadawały jej upiorny wygląd i
Daisy mimowolnie ścisnęła mocniej swoją poduszkę. Uwielbiała straszne historie,
ale niestety nie potrafiła wytrzymać napięcia i często krzyczała ze strachu.
Raz na jakiś czas robiły sobie taki wieczór, wymyślając zbrodnie i tworząc
zbrodniarzy.
- Właśnie w
tym sęk. Daj mi dokończyć – powiedziała Jessica. – Jak Kendra trafnie
zauważyła, nie da się wysiedzieć tyle czasu w zamknięciu. – Jessica przesunęła
różdżkę tak, że jej światło omiotło spojrzenia wszystkich. – Penelopa, bo tak
miała na imię najmłodsza z córek, popadła w rozpacz tak wielką, że pochłonęła
ona całą jej duszę, doprowadzając do szaleństwa.
Daisy
zagryzła dolną wargę i podciągnęła nogi pod brodę, jeszcze mocniej ściskając
poduszkę. Bała się, ale była ciekawa końca tej opowieści, dlatego nie pisnęła
nawet słowa.
- Z okna w
pokoju Penelopy można było zobaczyć piękną wiśnię, rosnącą na wzgórzu. Co roku
rodziła wspaniałe owoce, z których jej matka robiła konfitury. Penelopa
marzyła, aby uwolnić się z domu i spędzić wieczór pod pniem drzewa. Jednak
ogarnięta szaleństwem, nie zdawała sobie sprawy z tego co robi. W dzień swoich
siedemnastych urodzin otworzyła okno i wspięła się na parapet. Wydawało jej
się, że wiśnia woła do niej. Jej liście szumiały, gałęzie trzeszczały tak
uwodzicielsko, że zrozpaczona Penelopa postąpiła krok do przodu. Niebo przeszył
błysk pioruna, kiedy dziewczęce ciało z głuchym hukiem spadło na twardą dróżkę.
*
Rose
stanęła przed kamienną chimerą, wpatrując się w jej upiorne, kamienne oczy.
Nieruchoma postać wydawała się górować nad nią, choć przecież nie była aż tak
wielka. Rozpostarte skrzydła potęgowały wrażenie wielkości posągu. Weasley
sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej idealnie złożoną karteczkę z liścikiem od
dyrektorki. Na spodzie kartki, zgrabnym pismem zostało dopisane hasło
umożliwiające wejście do gabinetu. Ruda wiele razy słyszała historie o poprzednim
dyrektorze, Albusie Dumbledore, który tak uwielbiał słodkości, że za hasła
wybierał sobie ich nazwy. To właśnie po nim jej kuzyn dostał jedno ze swoich
imion. Rose rozwinęła zwitek i rozprostowała go w dłoniach.
- Honor i
sprawiedliwość – powiedziała. Kamienna postać drgnęła, a Weasley zgięła list z
powrotem i schowała do kieszeni, obserwując wynurzające się schody, których
pilnowała chimera. Zrobiła kilka kroków do przodu i wskoczyła na stopień,
wędrując w górę. Miała przeczucie, czego dotyczyć będzie rozmowa. Biorąc pod
uwagę wydarzenia ostatnich dni, było niemal pewne, że Scorpius Malfoy
zlekceważył jej prośbę i poszedł na skargę do Minerwy Mcgonagall. Już układała
w głowie plan rozszarpania go na strzępy, kiedy tylko opuszczą gabinet
dyrektorki. Czuła narastający gniew, robiło jej się gorąco, a coś w brzuchu
skręcało jej się nieprzyjemnie.
W gabinecie
dyrektorskim była już kilka razy. To nie było nic dziwnego, zważywszy na jej
częste kłótnie ze Ślizgonami. Była niemal pewna, że Malfoy wylądował w nim tyle
samo razy, co ona… jak nie więcej. Razem bywali tam średnio raz na dwa tygodnie
w pierwszej klasie, obrywając szlabany i ujemne punkty dla swoich domów. To się
trochę zmieniło, kiedy się kłócili to raczej z dala od publiczności.
Doszła na
górę i jej oczom ukazały się wielkie drewniane drzwi w żelaznych okuciach.
Nacisnęła klamkę i pchnęła je, a one ustąpiły niemal natychmiast, jakby tylko
wyglądały na ciężkie i masywne. Przestąpiła próg, zaglądając do środka.
Ostrożnie weszła, zamykając drzwi za sobą i rozejrzała się. Od jej ostatniej
wizyty gabinet nic się nie zmienił. Był dwukondygnacyjny, a na poziomie, na
którym teraz stała, znajdowały się jedynie szklane gabloty ze starymi
artefaktami oraz wysokie regały z książkami. Już wcześniej zauważyła, że są
poukładane w kilku kategoriach: tematycznie, alfabetycznie, a na końcu
wielkością woluminu. Widziała też stary chiński parawan, z pięknymi wzorami
przypominającymi liście bluszczu. Kiedy weszła po stopniu i skręciła trochę w
lewo zobaczyła wielkie biurko, otoczone zawieszonymi na ścianach portretami
poprzednich dyrektorów. Za biurkiem, na zdobionym fotelu siedziała wysoka i
przeraźliwie chuda kobieta w szmaragdowej szacie. Dyrektor Minerwa Mcgonagall
we własnej osobie.
*
-
Znaleziono ją dopiero rano, kiedy ustała burza, a ojciec szedł na pole
sprawdzić jak mają się jego ziemniaki…
- Dlaczego
akurat ziemniaki? – spytała Kendra. Spojrzały na nią wszystkie.
- Przestań
przeszkadzać – powiedziała Cloe.
- Bo to
było gospodarstwo, które samo się utrzymywało i musieli coś jeść, dlatego
ziemniaki… Poza tym były tanie. Czy taka odpowiedź cię usatysfakcjonowała? –
zapytała Jessica. Kendra wywróciła oczami i kiwnęła twierdząco głową. Jessica
wróciła do przerwanej opowieści. – Matka była zrozpaczona. Nie mogła temu
uwierzyć. Wydawało jej się, że wciąż widzi swoją córkę, siedząca przy oknie i
wpatrującą się w horyzont. Nawet po pogrzebie, kiedy ciało zostało złożone dwa
metry pod ziemią, nadal się upierała, że dziewczyna jest cała i zdrowa. Nikt
nie zwracał na to uwagi, sądząc, że kobieta oszalała. Wszak wszyscy wiedzą jak
wielką moc ma matczyna miłość. Jednak kobieta wcale nie oszalała. Duch
Penelopy, ogarnięty rozpaczą i szaleństwem nie znalazł spokoju i błąkał się po
domu, szczególnie często przesiadując w starym pokoju zmarłej. Ale duch był
jakiś dziwny. W niczym nie przypominał Penelopy, wydawał się być jeszcze
bardziej smutny niż ona za życia, jakby nie składał się z niczego innego jak
właśnie ze smutku, rozpaczy i ciemności. Napawał lękiem matkę Penelopy, więc
któregoś dnia kobieta zamknęła wejście do pokoju córki na klucz, a ten stopiła
w ogniu. Miała nadzieję, że to zatrzyma złe moce. I tak było przez pewien czas.
Czasami tylko dało się słyszeć stukanie w okno, kiedy duch Penelopy uderzał w
nie swoim długim, szponiastym palcem…
Cała piątka
podskoczyła, a Daisy mimowolnie jęknęła ze strachu, kiedy po pokoju poniósł się
charakterystyczny odgłos uderzania w szybę. Spojrzały przerażone po sobie,
przenosząc spojrzenia na zasłonięte okno. Żadna nawet nie drgnęła, a stukanie
nie ustępowało.
- Kto
pójdzie zobaczyć? – spytała cicho Cloe, patrząc na swoje towarzyszki.
- Nie ja –
powiedziały chórem Cloe, Kendra, Disy i Jessica. Paulina spóźniła się, więc
spojrzały na nią sugestywnie. Oczy miała wielkie jak spodki.
- Dlaczego
zawsze ja? – spytała.
- Takie są
zasady. Weź różdżkę – powiedziała Jessica, kiedy Paulina powoli zsunęła się z
łóżka i stanęła na podłodze. Dziewczyna chwyciła z szafki nocnej swoją różdżkę
i wolnym krokiem, słysząc w uszach bicie swojego serca, podeszła do okna. Kiedy
stała już na wyciągnięcie ręki, spojrzała na koleżanki, które tylko zachęciły
ją gestem dłoni. Przełknęła głośno ślinę i sięgnęła wolną dłonią po kotarę.
Daisy
wstrzymała oddech, kiedy Paulina zacisnęła palce na materiale. Nim zdążyły
zaprotestować, dziewczyna z całych sił pociągnęła kotarę, szykując się do
ataku. Kiedy ciężki kawał materiału opadł na podłogę odetchnęły z ulgą.
- To tylko
sowa – powiedziała Paulina, chowając różdżkę do kieszeni dżinsów i podchodząc
bliżej okna. Przekręciła klamkę i pozwoliła sowie wlecieć do środka. Zwierzę
zatoczyło krąg nad głowami przytulonych do siebie dziewcząt i zrzuciło kawałek
papieru na kolana Daisy po czym usiadło na komodzie.
- Kto
napisał? – spytała Cloe. Daisy sięgnęła po liścik i szybko przeczytała.
- To Hugo.
Pyta czy nie mam jej książki do zaklęć – odpowiedziała, schodząc z łóżka.
Położyła kartkę na stoliku i zajrzała do swojej torby. – Uczyliśmy się wczoraj
razem, mogłam przez przypadek chować ją do siebie – dodała. Pogrzebała chwilę w
torbie, po czym wyjęła z niej zniszczony egzemplarz Zaklęć dla poziomu 5.
- Pójdziesz
mu ją odnieść teraz? – spytała Kendra, widząc jak Daisy napisała coś na kawałku
papieru i podała go sowie. – Mogłaś wysłać mu razem z tą sową.
- Chcę go
zobaczyć – odpowiedziała, lekko czerwieniejąc.
- A moja
historia? – zapytała Jessica.
- Dokończ,
później opowiecie mi co się stało dalej – powiedziała, zakładając sweterek.
- Widziałaś
go kilka godzin temu, zostań – powiedziała Jessica. Daisy spojrzała na nie i
uśmiechnęła się lekko. Chwyciła książkę i wyszła z dormitorium.
*
W gabinecie
była jeszcze jedna osoba. Scorpius Malfoy siedział na krześle naprzeciw biurka
Mcgonagall, wyprostowany jak struna, z dumną miną. Nie miał na sobie szkolnej
szaty, a jedynie koszulę w błękitne prążki i dżinsy. Włosy sterczały mu we
wszystkich kierunkach, jakby zapomniał je przygładzić wychodząc do dyrektorki.
Zdziwiło to trochę Rose, ponieważ on zawsze dbał o swój wizerunek. Musiała
jednak przyznać, że nie wyglądał najgorzej w takim nieładzie. Nie mniej jednak
widok Malfoya utwierdził ją w przekonaniu, że rozmowa dotyczyć będzie jej i
Bena.
- Chciała
pani ze mną rozmawiać, pani dyrektor? – spytała, przenosząc spojrzenie ze
Ślizgona na kobietę.
- Tak,
Rose. Usiądź. – Chudą dłonią wskazała na krzesło obok. – Panie Malfoy, może pan
już iść – powiedziała, patrząc na niego. Kiwnął głową i wstał. Przechodząc obok
Gryfonki spojrzał na nią, uważnie jej się przyglądając. Kiedy drzwi za nim
zatrzasnęły się, dyrektorka utkwiła swoje kocie oczy w Rose. – Scorpius
powiedział mi, co się wydarzyło wczoraj podczas walentynkowej zabawy.
- Zapewniam
panią, pani dyrektor, że… Malfoy lubi naginać prawdę – powiedziała Weasley,
siląc się na uśmiech.
- Nie
wydaje mi się, Rose, aby w tym wypadku również tak było. Zauważ, że stanął po
twojej stronie, a nie często tak robi… Właściwie, jakby dłużej się nad tym
zastanowić, Scorpius Malfoy nigdy nie stanął w czyjejś obronie – powiedziała
Mcgonagall, uśmiechając się swoim zwykłym sposobem, jakby wstrzymując ten
uśmiech. Rose zwęziła oczy, przyglądając się starej, pomarszczonej twarzy. – A
co ty zrobisz, Rose? Powiesz mi, co tak naprawdę się wydarzyło czy będziesz
obstawać przy swoim, mówiąc, że Malfoy kłamie?
Weasley
dzielnie wytrzymała spojrzenie pani dyrektor, zastanawiając się nad
odpowiedzią. Czy był sens nie mówienia prawdy?
- Rozumiem
– powiedziała kobieta, kiedy milczenie ze strony Rose było dłuższe niżby
należało oczekiwać. – Rose, odwiń apaszkę – poprosiła, stykając dłonie w
koniuszkach palców. Gryfonka otworzyła szerzej oczy, nie bardzo wiedząc, co ma
piernik do wiatraka. Jaki związek był pomiędzy jej chustką, a jej kłótnią z
Benem? Ja cię pierniczę…
Niechętnie
odwiązała supełek, odwijając apaszkę. Kiedy w końcu to zrobiła dyrektorka
przyjrzała się jej szyi. Miała na niej podłużnego siniaka, ledwo widocznego,
którego delikatny brąz komponował się z kolorem jej skóry. Wydawało się, że
kształtem upodabnia się on do palców ludzkiej ręki.
- Hm.
Wydaje mi się, że pan Malfoy nie kłamał, Rose – powiedziała dyrektorka,
zdejmując okulary z orlego nosa. Spojrzała na rudowłosą łagodnym spojrzeniem. –
Porozmawiam z Benjaminem i wraz z opiekunem Hufflepuffu ustalimy dla niego
odpowiednią karę. Chciałabyś coś jeszcze powiedzieć? – spytała.
Rose
siedziała sztywno, oniemiała, trzymając w dłoniach swoją chustkę. Czuła na
skórze delikatny dotyk materiału. Wpatrywała się zszokowana w Mcgonagall, jakby
widziała ją pierwszy raz w życiu. Czy to już? Koniec rozmowy? Zobaczyła
głupiego siniaka i już wysnuła wnioski? Może po prostu się uderzyła? Ludzie
przecież często się potykają. Chciała jej to powiedzieć, ale kiedy otworzyła
usta, wydobyło się z nich jedynie:
- Nie, pani dyrektor.
Kobieta
uśmiechnęła się i wyprostowała w swoim fotelu.
- Zatem to
wszystko. Dziękuję, Rose, możesz wrócić do Pokoju Wspólnego.
Ruda
kiwnęła głową i wstała, czując jak ciężkie jest jej ciało. Zamrugała kilka razy
powiekami i ruszyła do wyjścia. Kiedy wyszła na korytarz stanęła na środku i
rozejrzała się. Malfoya już nie było, pewnie wrócił do Lochów. Skrzywiła się,
czując złość. Zacisnęła pięści tak mocno, że aż zbielały jej palce.
*
Daisy szła
normalnym krokiem w stronę umówionego spotkania. Kiedy skręcała w lewo,
zauważyła pod ścianą rząd szczurów, składający się z siedmiu czy ośmiu
osobników. Uniosła do góry brew, ponieważ w zamku nigdy ich nie było.
Przyjrzała się gryzoniom. Wszystkie były bardzo chude i wygłodniałe, ich wąsiki
poruszały się szybko, a one same biegły, jakby coś je wystraszyło. Zmrużyła
powieki oglądając się za siebie, bo wydawało jej się, że ktoś ją obserwuje.
Nikogo jednak nie zauważyła. Korytarz był pusty, oświetlony pomarańczowymi
promieniami zachodzącego słońca. Kiedy ponownie spojrzała na podłogę pod
ścianą, nie zauważyła już szczurów. Musiały schować się gdzieś przed nią i
przed tym, co je wystraszyło.
*
Rose weszła
do lochów, kierując się w stronę Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Nie wiedziała jak
się tam dostanie, ale była zdeterminowana do tego stopnia, że mogłaby nawet
wysadzić ścianę, byle tylko dorwać Malfoya. Wkurzył ją. Jak śmiał iść z tym do
dyrektorki? Jakim prawem wtrącał się w jej życie?
Na końcu
swojej drogi Weasley ujrzała trzecioklasistę, zmierzającego do dormitorium.
- Hej, ty!
– zawołała. Dziecko odwróciło się w jej stronę, przyglądając jej się z
zainteresowaniem. Była czerwona na twarzy od wysiłku jaki włożyła w dotarcie do
lochów, a także ze zdenerwowania. – Mieszkasz tu, tak? – spytała, wskazując na
ścianę, za którą mieścił się Pokój Wspólny. Ślizgon pokiwał głową. – Dobrze.
Zawołaj tu Malfoya, a jeśli w jakikolwiek sposób spróbuje się wymigać od
przyjścia tutaj, rzuć w niego drętwotą i przywlecz jego cielsko za włosy!
Ładnie proszę – dodała, starając się uśmiechnąć. Chłopak uniósł do góry brew,
ale posłusznie wypowiedział hasło i wszedł do środka. Rose wcale nie zdziwiło,
że brzmiało ono Śmierć Gryfonom.
Zaczęła
kręcić się po korytarzu, starając uspokoić oddech i szybko bijące serce.
Jak on śmiał? Jak on śmiał? Jak mógł iść z
tym do Mcgonagall? Jak mógł obiecać, że nikomu nie powie, a potem polecieć do
dyrektorki na skargę? Patrzył mi w oczy i obiecał, że nie NIKOMU nie powie. No
chyba nie musiałam precyzować, o kogo chodziło w słowie „nikomu”? A może jest
tak tępy, że nie domyślił się, że o nauczycieli też tu chodzi?
A nawet jeśli, to nie jego sprawa!
Dlaczego to zrobił, skoro my się nawet nie lubimy? Nawet hasło do Pokoju
Wspólnego wskazuje na ich nienawiść do nas. Nie musiał się wysilać. Sama
chciałam to załatwić.
I jak to teraz niby wygląda? Biedna,
słabiutka Rose Weasley, uratowana przez Scorpiusa Malfoya nie ma nawet własnego
zdania, bo ten idiota poszedł z tym do dyrektorki za jej plecami! No przecież
Franklinowi tylko o to chodziło!
- Wesley? –
spytał Malfoy, wychodząc z Pokoju Wspólnego. Stanął na korytarzu i choć jego
ton na to wskazywał, wcale nie wydawał się być zaskoczony widząc ja tutaj. – Co
tu robisz? Co powiedziała McGonagall?
*
Daisy
przyszła w umówione miejsce szybciej od Hugo, dlatego stanęła pod oknem i
oparła się biodrami o parapet. Trzymała w dłoniach książkę Gryfona, nucąc pod
nosem sobie tylko znaną melodię. W pewnym momencie przerwała, słysząc czyjeś
kroki. Uśmiechnęła się pod nosem, obserwując korytarz, z którego powinien
wyłonić się Weasley. Nikt jednak nie nadchodził, a kroki ucichły.
- Hugo?! –
zawołała, odrywając się od ściany i spoglądając w głąb zamku. – To ty? –
Podskoczyła jak rażona prądem, kiedy usłyszała głośne krakanie i szelest piór.
Odwróciła się na pięcie, dostrzegając na parapecie otwartego okna potężnego,
czarnego kruka. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Palce,
zakończone pazurami, stały stabilnie na krawędzi, a jego paciorkowate oczy
wpatrzone były w nią. Było w nim coś złowrogiego.
- Sio –
powiedziała, machając dłonią. Ptak zakrakał, a echo tego dźwięku poniosło się
po kamiennych ścianach. – Sio! A pójdziesz ty! Kszy! Sio, sio! – odgoniła
rozwrzeszczane ptaszysko książką i podeszła do okna, obserwując jak odlatuje,
machając dużymi skrzydłami. Jej wzrok przykuła czarna plama unosząca się na
Zakazanym Lasem. Kiedy lepiej się przyjrzała dostrzegła, że to ogromne stado
kruków wisiało w powietrzu, okrążając drzewa. Było ich tak wiele, że wyglądały
jak zbita masa. Zmarszczyła czoło, to nie wyglądało dobrze.
- Hej,
długo czekasz? – spytał Hugo, który znikąd pojawił się obok niej. – Masz moją
książkę – powiedział z uśmiechem, wyrywając jej egzemplarz. – Dobrze się
czujesz? – spytał. Spojrzała na niego.
- Nie
wydaje ci się, że te kruki zachowują się dziwnie? – zapytała. Zrobił krok w jej
stronę i wyjrzał za okno, patrząc na kłębowisko ptaków. Pokiwał głową.
- Ja się
nie znam. One chyba zawsze tak dziwnie latają – stwierdził. Daisy spojrzała
jeszcze raz na las i krążące nad nim ptaki. Wydawało jej się to nienormalne, że
tak się zachowywały. – Znowu robiłyście ten głupi seans? – spytał, patrząc na
nią. Uniosła do góry brwi.
- E…
- No nie.
Daisy. Przecież wiesz, że masz później problemy. Po co w ogóle słuchasz tych
opowieści? – zapytał, ale mu nie odpowiedziała. – Chodź, odprowadzę cię do
dormitorium.
Daisy
spojrzała jeszcze raz na ptaki po czym kiwnęła głową i uśmiechnęła się do
Weasleya.
*
Rose
spojrzała na Scorpiusa, oddychając ciężko. Widział w jej oczach zdenerwowanie i
niedowierzanie. Z tego wszystkiego złapał ją tik nerwowy i drgał jej mięsień na
policzku.
- Wkurzasz
mnie, Malfoy. I to bardzo – powiedziała. Zauważył jak zaciskała pięści.
Wywróciłby oczami, gdyby nie bał się, że zaraz się na niego rzuci. Wiedział
dokładnie, że potrafi uderzyć.
- I vice
versa, Weasley – odparł spokojnym tonem. Przymknęła na chwilę powieki. Na
policzki i szyję, z której zniknęła chustka wystąpiły jej czerwone plamy. Wtedy
wyraźnie zauważył siniaka na jej krtani.
- Wiesz co
sobie myślę? – spytała.
- Umieram z
ciekawości – zironizował.
- Że jesteś
największą gnidą, jaką w życiu spotkałam. – Wcale nie zwróciła uwagi na jego
odzywkę. Spojrzała na niego, a jego po raz kolejny uderzył fakt, że miała
niesamowicie brązowe oczy. – Znamy się… ile, Malfoy? Sześć lat? Znamy się sześć
lat, nigdy się nie lubiliśmy, właściwie to nie pamiętam nawet, żebyśmy mówili
sobie zwykłe „cześć”. Wiele razy słyszałam, że chciałbyś mojej śmierci, ba…
czasem sam prowokowałeś dziwne wypadki. Ale to, co zrobiłeś dzisiaj to
przekracza wszelkie granice, Malfoy – powiedziała.
- Niby co
takiego złego zrobiłem, Weasley? Spełniłem swój obowiązek prefekta –
powiedział. Weasley otworzyła szeroko oczy i wybuchła śmiechem, urywanym i
histerycznym.
- Obowiązek
prefekta, a to dobre – powiedziała. – Malfoy, znam cię na tyle dobrze, żeby
wiedzieć, że wszystko co robisz ma przynieść korzyści tobie. Więc pytam, jakich
korzyści oczekujesz teraz? – spytała, podchodząc kilka kroków w jego stronę.
Spojrzał na nią podejrzliwie. – Bo chyba nie powiesz mi, że tak przejmujesz się
swoją rolą jako prefekt, że musiałeś złamać daną mi obietnicę i pójść na skargę
do dyrektorki. Zawsze czerpiesz jakieś zyski, więc oświeć mnie… co dostaniesz
tym razem? – zapytała.
- Nie wiem
o czym mówisz, Weasley, ale proszę, kontynuuj.
- Czy ty w
ogóle zdawałeś sobie sprawę z tego co robisz? Może ktoś rzucił na ciebie
imperio? Czy choć raz pomyślałeś jaki to będzie miało wpływ na mnie? Co
rozpętasz? Wzburzyłeś gniazdo os, Malfoy, a niektórzy maja na nie uczulenie.
- Po
angielsku, Weasley*. Nie do końca rozumiem twój tok myślenia.
- Proszę
bardzo, Malfoy. Ben jest jednym z bardziej znanych Puchonów, więc nie powinno
cię dziwić, że jest raczej lubiany wśród tej populacji. Ma kolegów, którzy
staną za nim choćbyś oskarżał go o zamach na Ministra Magii. I Ben, wyobraź
sobie, tylko czekał aż któreś z nas poleci do Mcgonagall. Wyprze się
wszystkiego, co kiedykolwiek powiedziałam ja czy ty na jego temat, a Puchoni
jak jeden mąż potwierdzą jego wersję wydarzeń. I zacznie się polowanie, a
ofiarami w tym pojedynku będziemy my. Widzisz, ich gniew spotęguje jeszcze
fakt, że Ben miał podejrzenia co do naszego domniemanego romansu. Ty stanąłeś w
mojej obronie, a potem poszedłeś do Mcgonagall bez mojej wiedzy. Dopisze sobie
dalszy scenariusz tego wszystkiego i staniemy się tematem rozmów całej szkoły.
Nie widzę tu żadnych korzyści, Malfoy. Ani dla mnie ani dla ciebie i nawet
twoja reputacja nie pomoże.
Malfoy
wpatrywał się w nią zdezorientowany. Jak na to wszystko wpadła?
- A
uchodzisz za inteligentnego faceta – powiedziała na koniec.
- Nie masz
pewności, że tak będzie. To tylko twoje przypuszczenia…
- Oparte na
faktach, Malfoy. Pomyśl, czy powiedziałam coś niezgodnego z prawdą? – zapytała.
Przeanalizował w głowie jej wypowiedź i stwierdził, że się nie pomyliła. Franklin
wymyślił sobie historię o ich romansie, więc może wymyślić coś jeszcze bardziej
ciekawego, co zniszczy jego reputację.
- I co
teraz? – spytał.
- Jak to
co? Nic. Widzisz, zawsze chwaliłeś się, jaki to twój ród jest wspaniały, że
nazwisko Malfoy do czegoś zobowiązuje… Dlatego pomyślałam, że ufając ci w tym
jednym wypadku, prosząc o dyskrecję, niczego nie zrobisz. Myślałam, że
obietnica Malfoya coś znaczy, jest warta zaufania, ale widać kolejny raz się
pomyliłam.
Scorpius
wpatrywał się w jej oczy pełne wyrzutu. Wiedział, że właśnie w tym momencie
Weasley budowała między nimi jeszcze wyższy mur, niż stał dotychczas. Chciała
się od niego odciąć, była wściekła, choć nawet nie krzyczała.
- Dlatego
teraz chcę, żebyś wrócił do bycia sobą. Nie chcę więcej twojej pomocy, czy będę
cię o to prosić czy też sam wpadniesz na taki pomysł, jakobym jej potrzebowała.
Nigdy nie interesowałeś się moim życiem, więc niech tak zostanie. Odwal się ode
mnie raz na zawsze. Nie chcę cię znać, nie chcę mieć z tobą nic wspólnego… choć
za wiele nas nie łączyło. Po prostu będę udawać, że nie istniejesz i chcę,
żebyś zrobił to samo. Nie ma ciebie, dla mnie nie istniejesz. Odwal się ode
mnie i mojego życia. Zniknij. A ja spróbuję przetrwać atak Puchonów i jakoś
odkręcić to wszystko. – Odwróciła się i odeszła, a ona wpatrywał się w jej
plecy. Poczuł dziwne ukłucie w sercu, kiedy ponownie usłyszał w głowie jej
słowa. Odwal się ode mnie i mojego życia oraz
kiedy widział oczami wyobraźni jej brązowe tęczówki. Wiedział, że to był
definitywny koniec ich znajomości, choć tak naprawdę nigdy się nie kolegowali.
Tymi słowami Weasley postawiła mur tak wysoki, że nie byłby w stanie go
przeskoczyć, nawet gdyby bardzo próbował. Odeszła, a gdzieś w jego wnętrzu
pojawiła się pustka. Miał udawać, że nie istnieje, więc nie mógł nawet jej
dokuczać. A najgorsze w tym wszystkim było to, że ani razu nie krzyknęła. Jej
głos był tak wyprany z emocji, że napawał go lękiem. Wolałby, żeby na niego
wrzeszczała, przynajmniej wiedziałby, że to wciąż ta rozwrzeszczana Weasley.
Jak przez
mgłę doszedł do niego odgłos klaskania. Obrócił się i spojrzał na Zabiniego,
który opierał się o ścianę, stojąc w cieniu kilka metrów za nim. Uśmiechał się
ironicznie i klaskał bardzo powoli w dłonie, a echo tych oklasków, żałosne i
drwiące, roznosiło się po korytarzu.
-
Wspaniale, Malfoy. Jesteś mistrzem dramatu – powiedział. Oderwał się od ściany
i podszedł do niego.
- Zabini –
wysyczał Malfoy. Nie był pewny swojego głosu ani nawet mimiki swojej twarzy.
Zabini stanął przed nim i spojrzał mu prosto w oczy, uśmiechając się
ironicznie.
- Dostałeś
odrobinę zaufania i tak wspaniale to spieprzyłeś, Malfoy. Jak ty to robisz, hę?
– zapytał. Scorpius nie odpowiedział. Wzbierała w nim wściekłość. Jakim prawem
Zabini z niego drwił? – Weasley miała rację. Jesteś destrukcyjny – powiedział i
wyminął go, wchodząc do Pokoju Wspólnego.
W tym
momencie Malfoy zdał sobie sprawę, że upadła kolejna więź. Lina przyjaźni
łącząca go z Damianem Zabinim została dramatycznie przecięta tępymi nożyczkami.
Został sam
w ciemnym korytarzu.
Został sam.
* Przypominam, że oni wszyscy pochodzą z Anglii, więc tekst
„po polsku” raczej by nie pasował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o kulturalne wyrażanie swojej opinii. Wszystkie przypadki wulgarnego wypowiadania się będą usuwane.