Snowy
przeciągnął się leniwie na poduszce swojej pani i jednym okiem łypnął na Rose
Weasley, która właśnie szykowała się do wyjścia na lekcje. Siedziała na swoim
łóżku, zwrócona twarzą do okna, i pędzelkiem pudrowała twarz, patrząc w lusterko,
które trzymała w dłoni. Od kilku dni nie spała za dobrze; Snowy często dawał
się nabrać i rzucał się na jej nogi, kiedy niespodziewanie wstawała w nocy z
łóżka. Miał jej to za złe, dlatego nie pozwalał jej się głaskać.
Patrzył
na nią, jak maskuje ciemne sińce pod oczami i jak reguluje pudrem koloryt
skóry. Wyglądała sztucznie i tak śmiesznie pachniała, kompletnie jak nie Rose
Weasley, którą znał i lubił.
Do
pokoju weszła jego pani, więc wykorzystał okazję i czmychnął za drzwi, nim te
zdążyły się zamknąć. Zręcznie ominął też dłonie Shili, kiedy próbowała go
złapać. A gdy znalazł się już na schodach, zszedł na dół do Pokoju Wspólnego
Gryfonów i rozejrzał się.
Albus
Potter siedział na kanapie w otoczeniu dziewczyn, których Snowy nie znał i nie
zamierzał poznawać. Śmierdziały od zbyt dużej ilości wylanych na siebie perfum
i zawsze któraś przytrzymywała go i sadzała sobie na kolana, miętoląc idealne
futerko i nie zważając na jego protesty.
Po
drugiej stronie, przy kominku zasiadał Hugo Weasley. Jego Snowy nie lubił… i z
wzajemnością, ale nie mógł nie zauważyć, że i on – podobnie jak jego siostra –
miał zły humor. Już tak chyba całą wieczność! Choć Snowy mógł się mylić, nie
był zbyt dobry w określaniu upływu czasu. Jako kot, nie potrzebował wiedzieć,
ile już dni minęło.
Ziewnął,
oblizał się i usiadł na ostatnim stopniu. Wtedy jego uwagę przykuł ruch w
cieniu pod ścianą, niedaleko biurka. Wytężył wzrok i dostrzegł małą myszkę,
przemykającą w kierunku szczeliny w murze. Zeskoczył na podłogę i zaczął się skradać.
Powoli, powoli, żeby jej nie spłoszyć.
Zaatakował.
*
Minęły
dwa tygodnie odkąd Daisy została zabrana do Ministerstwa Magii. Hugo nadal czuł
się źle z tym, jak potoczyła się ich ostatnia rozmowa – nie mógł sobie
wybaczyć, że tak ją potraktował. Powinien był ją wspierać! Z pewnością była
równie wystraszona, jak on, może nawet bardziej, zważywszy na to, co przeżyła…
A zamiast tego odsunął się od niej. Dosłownie.
Miał
nadzieję, że dziewczyna szybko wróci, ponieważ zbliżały się SUM-y. Ale –
niestety - dni upływały, a jej wciąż nie było. Zastanawiał się, dlaczego nie
wypuszczono jej na egzaminy i jaki będzie to miało wpływ na jej stopnie. Nie
wyobrażał sobie, że mogłaby ich nie napisać, jednak przede wszystkim liczył na
to, że gdy się pojawi, będzie mógł z nią porozmawiać i przeprosić. Już nawet
odwiedził panią dyrektor, chcąc się czegoś dowiedzieć, ale usłyszał tylko, że
sprawa jest „ściśle tajna”. Po tonie kobiety wywnioskował, że sama niewiele
wiedziała. Pozostało mu tylko się z tym pogodzić, czego nie chciał
zaakceptować.
W
pierwszy dzień SUM-ów obudził się dziwnie pusty w środku. Podejrzewał, że
będzie się stresował, może w panice spróbuje przeczytać wszystkie podręczniki,
jakie posiadał, ale na pewno nie spodziewał się tego… tego spokoju. Nie czuł strachu,
że coś mogłoby pójść nie tak. Szczerze mówiąc, miał to gdzieś. Jeśli egzaminy
pójdą mu źle to najwyraźniej tak miało być.
Może
przejąłby się bardziej, gdyby wiedział, co się działo z Daisy.
Ubrał
się, przeczesał dłonią włosy, by względnie je ułożyć i wyszedł z dormitorium. W
Pokoju Wspólnym natknął się na Rose, która, siedząc przed kominkiem, czytała
jakąś książkę. Była ostatnio jakaś przymulona – rzadko się odzywała, zazwyczaj
tylko wtedy, kiedy o coś ją zapytano, nie uśmiechała się i całymi dniami
siedziała sama. Na posiłki przychodziła, gdy wszyscy już szykowali się do
wyjścia. Młody nie wiedział, co się wydarzyło między nią i Malfoyem, a ona nie
chciała powiedzieć. Miał jednak świadomość tego, że cokolwiek to było, dotyczyło
tych cholernych kostek. Nie był idiotą, od razu skojarzył fakty. Ale nie
naciskał, cieszył się tylko, że jego siostra nie jest martwa.
- Rose,
wszystko w porządku? – zapytał, podchodząc do niej. Uniosła wzrok i przyjrzała
mu się, jakby widziała go pierwszy raz w życiu.
- Co? –
spytała. Pokręciła głową, przymykając powieki. – Przepraszam, zamyśliłam się.
- Ostatnio
często ci się to zdarza. Pytałem, czy wszystko u ciebie w porządku? –
Powtórzył, siadając obok i przyglądając się jej. Wyglądała na zmęczoną. – Jak
długo tu siedzisz?
- Nie
wiem – odpowiedziała, rozglądając się. – Ale chyba muszę już iść – dodała,
zatrzasnęła książkę, którą czytała i wstała. Obejrzała się za siebie i
uśmiechnęła do niego, chyba po raz pierwszy od tamtego dnia. – Powodzenia
dzisiaj.
- Nie
dziękuję – odpowiedział, lekko prychając.
Ruda
kiwnęła głową i wyszła z Pokoju Wspólnego. Popatrzył za nią smutno. Co się z
nimi wszystkimi działo? Jak mogło dojść do tego, że wszyscy jego bliscy –
łącznie z nim – byli nieszczęśliwi?
Dobrze,
że ją zaczepił, bo jeszcze by spędziła cały dzień z nosem w tej książce.
Hugo
wyszedł na korytarz, choć wcale się nie spieszył. Schował dłonie w kieszenie
szaty i po prostu przekładał nogę za nogą, posuwając się naprzód, ze spuszczoną
głową. Znowu myślał o Daisy i o tym, jak zawalił sprawę. Sam był sobie winien,
że teraz chodził nieszczęśliwy. Mógł nie zachowywać się jak tchórzliwa fretka i
być przy niej, kiedy go potrzebowała. A teraz? Niewiadomo, kiedy ją znowu
zobaczy.
- Hej,
młody. Chcesz kupić Eliksir Mózgowy Barufia? Mocno pobudza!
Zaczepił
go jakiś starszak, oferując butelkę eliksiru, ale Hugo kompletnie nie zwrócił
na niego uwagi. Zawsze o tej porze roku ruszał w szkole Czarny Rynek – młodzi
czarodzieje próbowali sprzedawać różne ilości wszelakich proszków i wywarów,
mających wspomagać naukę. Weasleya nigdy to nie kręciło. Poza tym, jako syn
właściciela Magicznych Dowcipów Weasleyów, doskonale wiedział, jak łatwo można
nabrać potencjalnego klienta. Nie chciał skończyć w Skrzydle Szpitalnym z
ryjkiem świni zamiast swojego własnego, piegowatego nosa.
Szedł
do Wielkiej Sali, gdzie niedługo miały się rozpocząć testy sprawdzające wiedzę
z transmutacji. Im bliżej podchodził, tym więcej uczniów piątych klas spotykał.
Wszyscy kierowali się w tę samą stronę. Zewsząd słychać było podekscytowane
szepty, głośne rozmowy, łkanie, prośby zdesperowanych o pomoc wyższych sił. Ale
Hugo nie zwracał na to uwagi. Kilka razy nawet wpadł na kogoś, bo był tak
zajęty wyzywaniem siebie w myślach, że nawet go nie zauważył.
I
właśnie wtedy coś w nim się poruszyło. Znacie to uczucie, kiedy macie wrażenie,
że za chwilę stanie się coś ważnego? Dokładnie to przytrafiło się jemu. Nagle
poczuł wewnętrzną potrzebę, żeby się zatrzymać i rozejrzeć. Tak też uczynił. I
nie pożałował.
Stała
tam, niedaleko wejścia, oparta o ścianę. Miała na sobie szkolną szatę z herbem
Ravenclawu na piersi. Jej złote włosy opadały na ramiona, nie skrępowane żadną
spinką. Wpatrywała się w swoje stopy, pogrążona we własnych myślach. Wyglądała tak,
jak dwa tygodnie temu. Niska, szczupła, promienna. Piękna.
Daisy.
Jego
Daisy.
Przez
chwilę nawet się nie poruszył, przestał oddychać, a ludzie dookoła niego
zdawali się zniknąć. Zaraz jednak wrócił do rzeczywistości, gdy ktoś szturchnął
go ramieniem. Przetarł oczy dłonią, nie wierząc temu, co widział. Zastanawiał
się, czy sobie jej nie wymyślił. Myślał o niej tak długo, że wcale by się nie
zdziwił, gdyby jego zmęczony mózg postanowił ulżyć mu w cierpieniach.
- Daisy
– powiedział, podchodząc do niej. Drgnęła i spojrzała na niego, ale na jej ustach
nie zawitał uśmiech, jak zawsze, kiedy go widziała. – Cześć.
- Cześć
– odpowiedziała. Brzmiała tak, jak wcześniej. Wciąż miała dźwięczny, przyjazny
dla ucha głos, choć wychwycił w nim też nutę obojętności.
- Co tu
robisz? – zapytał.
-
Przyjechałam na egzaminy. – Krótko i na temat. Pokiwał głową. Pewnie miała mu
za złe to, jak ją potraktował. Na chwilę zapanowała między nimi niezręczna
cisza. Hugo patrzył na nią tak, jakby nigdy nie widział nikogo piękniejszego. Szukał
jakiejś zmiany, ale wyglądało na to, że była wciąż taka sama. Zewnętrznie
przynajmniej.
Jej jasną
twarz okalały złote loki, policzki miała lekko zaróżowione, a wzrok nieco
nieobecny. Jej oczy wydawały się normalne, bez oznak zmęczenia. Pamiętał, że
kiedy obudziła się po swojej wizji, miała całe przekrwione białka, jednak nic
takiego tym razem nie zaobserwował. Na długiej szyi wisiał wisiorek w kształcie
półksiężyca, jej ulubiony. Była cała i zdrowa.
Zastanawiał
się, co powinien powiedzieć. Cisza przedłużała się, w głowie mu huczało od natłoku
myśli.
-
Chciałem się pożegnać.
Drgnęła
i przez ułamek sekundy na jej twarzy pojawiła się niepewność.
- Nie
zdążyłem. Zabrali cię tak szybko, że kiedy wybiegłem na błonia, już was nie
było – dodał, zachęcony jej zaciekawionym spojrzeniem.
-
Wybiegłeś za mną z zamku? – zapytała cicho.
- Tak –
odpowiedział, przytakując głową. – Musiałem cię zobaczyć i przeprosić…
- Nie
musisz mnie przepraszać – powiedziała łagodnie, uśmiechając się lekko.
- Muszę.
Odciąłem się od ciebie, kiedy mnie potrzebowałaś. Przestraszyłem się i…
- Hugo.
– Podeszła bliżej niego i chwyciła go za dłonie. Wydawała się taka spokojna,
opanowana. – Każdy by się przestraszył. Wszystko jest w porządku.
Uśmiechnęła
się szerzej. Przekonała go, bo po chwili on również się uśmiechnął. I stali tak
przed wejściem do Wielkiej Sali, trzymając się za ręce i śmiejąc jak głupi,
podczas gdy wszyscy inni zaczęli się już tłoczyć przy drzwiach.
*
- To moja wina.
- Co jest twoją winą?
- To wszystko. To, że twoja świątynia
została zniszczona. To, że tu jesteś. To, że twoje ciało w realnym świecie
umiera…
Siedział
na tyłach klasy, żeby nie zwracać na siebie uwagi. To było niespotykane,
ponieważ od zawsze zajmował ławkę w pierwszym rzędzie. Dzisiaj jednak nie czuł
się na siłach, z resztą jak od kilku dni. Nie wytrzymałby jej bliskości. Jej,
która również siedziała w pierwszym rzędzie.
Rose
Weasley.
Wpatrywał
się w tył jej głowy, błagając w myślach, żeby się odwróciła. Spojrzała na
niego, chociaż raz. Chciał tego. Tylko jeden raz. Chciał mieć tę nadzieję, że
między nimi jeszcze nie wszystko skończone, że wciąż miał jakieś szanse. Bo
przecież gdyby się obróciła, to byłby dobry znak, prawda?
- Czy miłość nie jest czymś, na co możesz
sobie pozwolić?!
Nie.
Nie. Nie.
Mógł
sobie na nią pozwolić. CHCIAŁ sobie na nią pozwolić. Problem polegał jednak na
tym, że zrozumiał to o wiele za późno.
Jej
słowa odbijały się w jego głowie jak tłuczek. Jak jedno wielkie perpetuum
mobile, w kółko od nowa, nie dając mu spać, nie pozwalając się skupić. Wciąż
przewijał w myślach ich ostatnią rozmowę, ten moment, kiedy zadecydowała, że
nie chce mieć z nim do czynienia.
- Wyjdź. Nie chcę cię tutaj.
Odwróć się. Odwróć się. Odwróć się.
Jej
bliskość sprawiała mu ból. Sam jej widok był jak ciosy wymierzane raz za razem ręką
psychopatycznego Losu. Wszechświat zadrwił z niego, stawiając mu na drodze
właśnie ją: tę, od której nie mógł się w żaden sposób uwolnić. Była obecna
zawsze. I choć zauważył, że starała się go unikać, nie była w stanie robić tego
zawsze. On nawet nie próbował. Zamiast tego wpatrywał się w nią, jak pieprzony
masochista, a każda sekunda, w której ona nie patrzyła na niego, była jak
drzazga w sercu. Niewidoczna, ale na dłuższą metę śmiertelna.
- A może chodzi o mnie? Nie jestem
wystarczająco dobra?! Czy to takie złe zakochać się we mnie?!
- To nie tak.
- A jak?!
Nie tak! Kiedyś myślałem, że nie jesteś
wystarczająco dobra, ale teraz już wiem, że jest inaczej. Nie jest złe zakochać
się w tobie. Nie jest złe. Przyznaję, że chcę tego. Tylko błagam… Chciej mnie z
powrotem.
Chciał
wykrzyczeć to wszystko, ale nie mógł. Słowa nie przeszłyby mu przez gardło.
Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele razem przeszli, zbyt mocno się poróżnili.
Czuł
się w pewien sposób zdradzony. Kostki miały zapewnić im obojgu szczęście, a
doprowadziły do katastrofy. Rose miała go pokochać, ale odsunęła się od niego.
Sam był sobie winien? Może, ale gdyby naprawdę go kochała, odwróciłaby się,
prawda?
Odwróć się.
Dopiero,
gdy pióro trzasnęło mu w dłoni, zorientował się, jak bardzo był zły.
Rozprostował zbielałe palce, upuszczając fragmenty pisadła na blat. Spojrzał na
nie. Właśnie tak się czuł: jak to połamane pióro.
Powoli
uniósł wzrok i jego serce zgubiło jedno uderzenie.
Zaledwie
ułamek sekundy.
Spojrzała
na niego.
*
Zabini
zerknął na swojego „przyjaciela” i uśmiechnął się pod nosem. Pomimo
wszystkiego, co się wydarzyło, Scorpius jeszcze nigdy nie był bardziej sobą,
jak właśnie w tym momencie. Ciągle się na kogoś wydzierał, całymi dniami
chodził wkurzony i stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny dla Gryfonów. Damian
nie wiedział, co dokładnie zaszło pomiędzy nim a Rose, ale był na tyle mądry,
żeby domyślić się, iż nastąpił definitywny koniec tej dwójki. Jose opowiedział
mu o Kostkach i wprowadził w szczegóły tej relacji. I choć z początku Zabini
nieco się podłamał, wierząc w prawdziwość słów kolegi, widząc teraz
zniesmaczonego Scorpiusa i wyniosłą Weasley, nabrał dziwnej pewności, że coś
poszło niezgodnie z planem.
I
ucieszył się na tę wiadomość.
W końcu
wszystko miało wrócić do normy: Malfoy miał nienawidzi Weasley, Weasley miała
nienawidzić Malfoya. Malfoy miał drwić z pierwszaków, Weasley miała go wyzywać
od idiotów. Nie mogło go spotkać nic lepszego. Malfoy wróci do bycia
zrzędliwym, nieposkromionym, nieprzyjemnym sobą i zostawi Weasley w spokoju, a
on? On będzie w pobliżu, gdyby go potrzebowała i nareszcie oderwie się od
Scorpiusa.
*
Zazwyczaj
Puchoni urządzali swoje imprezy w Siódmej Strefie raz na tydzień, ale ostatnio
musieli trochę przystopować, ponieważ pojawiało się na nich coraz mniej
uczniów. Po szkole chodziły plotki, że Ślizgoni otworzyli konkurencyjny klub,
który oferował o wiele więcej. Albus słyszał już wiele różnych pogłosek: że
wcale nie był to klub nocny, a melina, że odprawiano tam dziwne rytuały, nie do
końca legalne właściwie w żadnym znanym ludziom prawie. Raz nawet ktoś
powiedział, że tak naprawdę uczniowie grywali tam w szachy czarodziejów.
Spekulacji było wiele, ale nikt nie mógł dokładnie powiedzieć, co tak naprawdę
działo się za zamkniętymi drzwiami komnaty… gdziekolwiek ona była. Podobno
wstęp mieli tylko zaproszeni, a i wtedy trzeba było złożyć jakąś przysięgę z
użyciem krwi… A może to była wieczysta przysięga? Albus nie wiedział i –
szczerze mówiąc – nie zamierzał się dowiadywać. Cokolwiek robili Ślizgoni, nie
chciał być w to zamieszany.
Dlatego
teraz siedział na kanapie w Siódmej Strefie, w której Puchoni organizowali
ostatnią w tym roku szkolnym imprezę. Neonowe zielone światło nadawało dziwną
aurę całemu otoczeniu. Grała muzyka, ale Albus nie zwracał na nią większej
uwagi, skupiony na dziewczynie, z którą rozmawiał. Znali się od dawna, ale
nigdy wcześniej nie rozmawiał z nią na tematy inne niż te związane stricte z
nauką. Tym jednak razem dialog potoczył się w kompletnie innym kierunku, co
nieco zdziwiło, ale także uradowało Albusa.
Z
początku trochę się opierał. Nie, żeby miał coś przeciwko Angeli, była ładna i
miła, ale jakoś nigdy nie myślał o niej w ten sposób… Nawet nie wiedział, że
potrafiła flirtować, bo zachowaniem przypominała raczej Rose: jeśli
potrzebowałeś notatek z ostatniej lekcji, szedłeś właśnie do niej. Poza tym…
choć Al zachowywał się jak kobieciarz, obracając się co rusz w towarzystwie
innych dziewcząt, tak naprawdę nie sprawiało mu to żadnej przyjemności. Sam nie
wiedział, dlaczego to robił… Najpierw pozwalało mu to na chwilę zapomnieć o
Julii i jej ślepej wierze w Brandona, ale z czasem przestało spełniać tę
funkcję i stało się utrapieniem. Koleżanki z roku dowiedziały się, że był
świetnym kompanem do rozmowy i wszystkie chciały z nim spędzać czas, ale Albus
nie czuł się z tym dobrze. Właściwie był już zmęczony ciągłym zabawianiem
rozchichotanych nastolatek.
Ale
Angela nie była tą rozchichotaną nastolatką. Uśmiechała się wdzięcznie, z lekką
dozą pewności siebie, zalotnie mrużyła powieki i lekko opierała się ramieniem o
niego. Nie nachalnie, zwyczajnie na tyle, by czuł ciepło jej ciała. I nie
bawiła się włosami, jak wszystkie inne dziewczyny! Pewnie dlatego zgodził się
na rozmowę, a teraz nie żałował, bo tematy same się kleiły i nagle odkrył, że z
ładną panną można pogadać o czymś innym niż tylko kosmetyki.
Czuł
się naprawdę dobrze w jej towarzystwie. Na tyle dobrze, że prawie zapomniał o
Julii. Ale tylko prawie.
Julia
pojawiła się w Siódmej Strefie nie całkiem przypadkowo. Brandon chciał wziąć
udział w ostatniej imprezie w tym roku szkolonym, więc poszła z nim. Właściwie
sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, nigdy nie była wielką fanką takich
zgromadzeń. A fakt, że aby się tu znaleźć, musiała znieść przepaskę na oczach i
pokrętną drogę, tylko utwierdzał ją w przekonaniu, że tajne kluby organizowane
na terenie szkoły nie były dla niej. Jednak ostatnio w jej głowie tyle się
działo, że zaczęła inaczej postrzegać otoczenie. Słowa Albusa tak namieszały w
jej życiu, że nie była w stanie zrozumieć i zapanować nad własnymi uczuciami.
Nie wiedziała nawet, co czuła przez co tylko miotała się dookoła,
niezadowolona. Rzutowało to również na jej relację z Brandonem. Nie chciała go
stracić, naprawdę bardzo go lubiła, dlatego zgodziła się przyjść. Miała zamiar
odbudować ich więź.
Tylko
że coraz częściej zastanawiała się, czy było w ogóle co odbudowywać. Po
rozmowie z Potterem zaczęła dostrzegać to, przed czym ją bronił. Brandon
naprawdę bywał zaborczy, często nachalny, a po głębszym przeanalizowaniu
okazywało się, że jego żarty wcale nie były tak zabawne, jak początkowo jej się
wydawało. Rozmyślała nad tym, co się z nią stało? Czy to wszystko była wina
Albusa? Zasiał w niej ziarno nieufności i przez to zaczęła dopatrywać się
rzeczy, które naprawdę nie istnieją? Czy też może one zawsze tam były, lecz on
pozostawała na nie ślepa i dopiero Albus otworzył jej oczy? Nie wiedziała i
spędzało jej to sen z powiek.
-
Załatwię nam coś do picia – powiedział Brandon, całując ją w policzek.
Uśmiechnęła się, kiwnąwszy głową. Mrugnął do niej i odszedł, zostawiając samą
na środku niezbyt zatłoczonej sali. Wiedziała, że Puchoni ostatnio borykali się
z utratą klienteli, ale nie spodziewała się, że problem był aż tak poważny.
Rozejrzała
się dookoła, krzyżując ręce na ramionach. Jej wzrok padł na kanapę, na której
siedział Albus Potter we własnej osobie. Rozmawiał z jakąś dziewczyną,
uśmiechał się do niej i wyglądał na szczęśliwego.
Westchnęła.
Nie
spodziewała się go. A już na pewno nie spodziewała się, że zobaczy go w towarzystwie
dziewczyny. Myślała, że po tym, co jej powiedział, nie będzie chciał się
umawiać z nikim przez pewien czas. Oczywiście widywała go na korytarzach w
towarzystwie koleżanek z klasy, ale nigdy nie brała ich na poważnie. Coś w jego
wzroku mówiło jej, że on sam nie traktował ich poważnie. Jednak z tą dziewczyną
było inaczej. Albus naprawdę wyglądał na zadowolonego i dziwnym trafem zakuło
to Julię mocniej niż ukłucie różanego kolca.
Już się pozbierał?
No, a czego się spodziewałaś? Powiedziałaś
mu przecież, że jest dla ciebie tylko przyjacielem.
Wiem, ale nie myślałam, że mnie to tak
zaboli.
A co myślałaś? Że będzie na ciebie czekał?
Dałaś mu do zrozumienia, że nie ma na co czekać. Sama sobie jesteś winna.
Albus
spojrzał na nią, na chwilę przerywając rozmowę ze swoją towarzyszką. Julia
uśmiechnęła się do niego, ale nie odpowiedział tym samym. Zamiast tego ponownie
zwrócił się do dziewczyny.
Roberro
westchnęła, obracając się plecami do Pottera.
O czym ja w ogóle myślę? Czym się tak
przejmuję? Przecież on nawet nie jest w moim typie.
Och, cóż
za słodkie kłamstewko.